Być w Luizjanie i nie odwiedzić żadnej z tutejszych plantacji to jak pominąć historię tego stanu w ogóle. A robić tego nie wypada z szacunku nie tyle do dorobku stanu, co do ogromu cierpienia koniecznego, by ten dorobek zbudować.
Ponieważ w Nowym Orleanie mieliśmy parę dni na złapanie oddechu przed dalszą drogą, pozwoliliśmy sobie wypuścić się poza miasto, do jednej z kilkunastu historycznych posiadłości, które można dziś zwiedzić. W końcu historia i Luizjany, i Stanów Zjednoczonych w sporej mierze sprowadza się do mechanizmu, który tu został zachowany w postaci plantacji-muzeów. Mówimy o dobrobycie jednych zbudowanym na krzywdzie innych.
Plantacji „białego złota”, czyli cukrodajnej trzciny, wokół Nowego Orleanu funkcjonowały setki. Każda w postaci bardzo wąskiej, ale długiej działki z dostępem do Missisipi na jednym końcu. To gwarantowało szybki transport zbiorów i ich sprzedaż. A że klimat Luizjany jest dla trzciny wymarzony, włodarze tych ziem mieli do zgarnięcia niemały majątek.
W cieniu potężnych dębów
Do dziś przetrwało kilkanaście istotnych plantacji, których tereny można zwiedzić i poczuć choć trochę, jak wyglądało życie w Luizjanie w XIX wieku. My wybraliśmy tę najbardziej spektakularną, która grała choćby w „Wywiadzie z wampirem”, czyli Oak Alley Plantation. Jej znakiem rozpoznawczym jest uwieczniona już w nazwie reprezentacyjna aleja 28 gigantycznych dębów wirginijskich. Ta roślina występuje naturalnie tylko tutaj, na południowym wschodzie USA.
I zatrzymajmy się na chwilę przy samych drzewach, ponieważ posadzono je długo zanim powstało tu jakiekolwiek zabudowanie, jeszcze w XVIII wieku. Nie wszystkie istniejące dziś okazy pochodzą z tego okresu, ale kilka rzeczywiście ma już sporo ponad 200 lat, co samo w sobie jest imponujące. Młodsze to drzewa w większości XIX-wieczne, posadzone w chwili powstania głównego domu, który stoi od 1839.
Główna aleja dębowa przez dziesięciolecia była modelowana w taki sposób, by drzewa niemal tworzyły zwarte sklepienie nad 240-metrową alejką prowadzącą gości do głównego wejścia domu. Założenie jest zresztą kontynuowane za willą, gdzie kolejne dęby ciągną się na ok. 150 metrów. Wrażenia z przebywania w cieniu tych niebywałych, gigantycznych roślin przywodzą na myśl bardziej świat fantastyki niż ten znany nam na co dzień.
Krótkotrwały przepych Romanów
Gdy dęby już stały, w 1836 roku plantację przejął Jacques Roman, brat tzw. „Króla Cukru”. Obaj posiadali wiele plantacji, odpowiadając za duży odsetek całej produkcji cukru wokół Nowego Orleanu. Jacques zażyczył sobie domu w stylu Greek Revival, z charakterystycznymi kolumnadami z wykończeniami doryckimi na froncie i tyle. Ponieważ ten trend architektoniczny nie miał szczególnie długiego życia i licznej reprezentacji, willa pozostaje jednym z wiodących jego przykładów w Luizjanie. Architektura była jedną z przyczyn nadania temu miejscu statusu zabytku chronionego prawem federalnym USA.
Wewnątrz willa skupia się wokół przestronnego głównego holu wysokiego na dwa piętra. W oryginale całość była efektownie wykończona marmurami i stiukami, ale z tamtych materiałów na przestrzeni czasu nie zostało wiele – dziś podłogi są drewniane. Przyczyną był fakt, że wspomniany już Jacques Roman nie nacieszył się posiadłością, zmarł w 1848.
Po nim kontrolę nad plantacją przejęła żona, która niemal doprowadziła ją do ruiny finansowej. Dzieła zniszczenia dopełniła wojna secesyjna, wskutek której rynek cukrowniczy niemal się załamał. Rodzina Romanów nie była w stanie utrzymać zadłużonej posiadłości i już w 1866 trafiła na sprzedaż. Zdjęć z wnętrza nie możemy Wam niestety pokazać, ponieważ obowiązuje zakaz ich wykonywania.
Budowa na cudzym bólu
Ta część opowieści bardzo nie podoba się wielu białym Amerykanom (poważnie, żalą się o tym choćby w recenzjach na facebooku), którzy woleliby poświęcić całe zwiedzanie na opowieści o lawendowej sypialni czy wentylowanej jadalni w północno-wschodnim narożu domu. Jednak znaczną część wizyty w Oak Alley należy poświęcić okolicznościom, które do powstania i funkcjonowania posiadłości doprowadziły. W krótkim czasie istnienia plantacji (1836-1866) przewinęło się przez nią ponad 200 niewolników, z których wielu nie dożyło wolności po wojnie secesyjnej.
Niewolnicza, przymusowa praca leży dosłownie u podstaw domu, bowiem willę sfinansowano z kredytu, jaki Jacques Roman zaciągnął pod zastaw swoich niewolników. Następnie ci sami ludzie byli zmuszeni do wykonywania i układania cegieł, z których powstał dom.
Zachowały się zresztą skoroszyty, w których niewolnicy są inwentaryzowani jak trzoda chlewna, co najwyżej z imieniem, szacowaną wartością i ewentualnymi notatkami na temat wad/zalet. Przedmiotowe traktowanie zaczynało się już w dzieciństwie, nawet dla dzieci były tu specjalne, małe kajdany. Niewolnicy, którzy mieszkali w ok. 12 chatkach za głównym domem, nie byli jednak traktowani równo – najgorzej mieli pracownicy polowi, zmuszani do najcięższej pracy. Na lepsze traktowanie mogli liczyć woźnice czy kuchty, a najlepsze życie czekało obsługę domu, która – choćby dla samopoczucia gospodarzy i gości – musiała wyglądać na zadbaną i dożywioną.
Na plantacji znaleźć możemy tzw. szpital, gdzie w zasadzie niczego nie leczono, a rozwiązaniem większości urazów była przymusowa amputacja kończyn. Są też kotły do prania i gotowania jedzenia dla służby, ubrania i wyposażenie domków. Całość sprawia mocno ponure, przytłaczające wrażenie – mówimy przecież o czasach wcale nieodległych, a jedni ludzie traktowali innych w najlepszym wypadku jak żywy inwentarz.
Można spojrzeć na to inaczej?
Większość plantacji można obejść samodzielnie, bez towarzystwa obsługi. Jednak do głównego domu wchodzi się jedynie w grupach i z przewodnikiem. Tu spytaliśmy naszą przewodniczkę, młodą Afroamerykankę, jak ona czuje się opowiadając o czymś tak bolesnym dla jej przodków. Wyjaśnienie było bardzo budujące.
Stara się patrzeć na plantację jako pokaz tego, co nawet w skrajnym upodleniu, można osiągnąć. Trzeba przecież pamiętać, że spektakularnie poprowadzone gałęzie dębów to efekt wielkiej ogrodniczej pracy. Główny ogrodnik domu Romanów, którego nazywano po prostu Antoine, doczekał się zresztą niemałej sławy – jego umiejętności były znane w całej Luizjanie i przewyższały wolnych, białych ogrodników.
Co więcej, w obliczu niemocy swoich wolnych i wykształconych konkurentów, Antoine samodzielnie – w przerwach od innych obowiązków – opracował komercyjną odmianę orzechów pekan (dzikie miały zbyt twarde skorupy, by je sprzedawać), nagrodzoną następnie na światowym Expo 1876 w Pensylwanii.
Zaplanuj swoją wizytę
Jeśli rozważacie Nowy Orlean jako cel podróży, zdecydowanie polecamy odłożyć kilka godzin również na to miejsce. Ponieważ to ponad 50 mil od centrum miasta, najlepiej mieć wypożyczone auto. Wtedy płaci się tylko za bilet wstępu (25$ od osoby dorosłej). Bez samochodu trzeba zapłacić ok. 50$ lub więcej, wtedy podróżuje się autobusem z Canal Street.
Dojazd we własnym zakresie ma jedną dużą zaletę: można lepiej dobrać porę wyjazdu. W Oak Alley zdecydowanie najlepiej być wtedy, gdy nie ma dużego ruchu, np. w okolicach południa lub jeszcze wcześniej. Wtedy zwiedzających jest mało i przy oprowadzaniu po domu nie ma pośpiechu – można dopytać, zatrzymać się w pomieszczeniach na dłużej, a przewodnicy zdradzają więcej ciekawostek. Gdy jest bardzo tłoczno, trzeba się liczyć z pośpiesznym przechodzeniem między pomieszczeniami.
Facebook
RSS