Site icon Sukces jest kobietą!

Na walizkach: W stronę Bulwaru Zachodzącego Słońca

Kupując bilet do Nowego Yorku nawet nie rozważałam innej opcji na urlop. Miasto, które nigdy nie śpi od zawsze miało szczególne miejsce w moim sercu. Tym razem moja amerykańska wyprawa nawet nie zahaczyła o NY!

Kilka dni do wylotu i nagle impuls, wszystko zmieniłam. Postawiłam na Kalifornię i parki narodowe USA. Cel – w ciągu 10 dni pokonać tysiące kilometrów, by zobaczyć i doświadczyć jak najwięcej.

10 dni w parkach Kalifornii

Moja kolejna przygoda z USA rozpoczyna się od lotu do Chicago. Dzień, jak co dzień, lot jak każdy inny. Miła pogawędka z nowo poznanym profesorem. Odrobina wina w podróży i każdy zmysł wyostrza się dwukrotnie. Chicago wita mnie późną nocą. Docieram tam po kilkunastu godzinach lotu. Nawet kilka przesiadek w Europie i w USA nie jest w stanie popsuć mi radości na myśl o podróży ze wschodniego na zachodnie wybrzeże, podczas której zobaczę najpiękniejsze miejsca i parki narodowe USA.

Nie mijają nawet 24 godziny od przylotu, a ja już wyruszam w podróż. Celem jest wymarzona Kalifornia. A wszystko to autobusem w 10 dni! Przede mną kilkanaście godzin jazdy autokarem. Nocą przejeżdżam przez stany Illinois, Wisconsin, Minnesota i Południową Dakotę. Zaczyna się! Jest ranek, co znaczy, że przespałam całą drogę. Po śniadaniu zwiedzam Park Narodowy Badlands oraz farmę Piesków Preriowych. Te małe stworzonka są bardzo fotogeniczne. Pierwszym istotnym punktem wyprawy, uwzględnionym w każdym przewodniku, są Góry Black Hills, gdzie w skalnym zboczu Mt Rushmore wykuto słynną, gigantyczną rzeźbę, która przedstawia popiersia czterech prezydentów amerykańskich, szczególnie znaczących dla historii tego kraju. Każde popiersie ma wysokość ok. 18 metrów. Przedstawieni tam prezydenci to (od lewej): George Washington (początek budowy 1930), Thomas Jefferson (1936), Theodore Roosevelt (1939) oraz Abraham Lincoln (1937). Tak dobrze mi znany z wielu hollywoodzkich filmów obraz mam teraz na wyciągniecie dłoni. No cóż, nie robi on na mnie tak dużego wrażenia, jak się spodziewałam. Może to zmęczenie po długiej podróży w autokarze daje o sobie znać? A może po prostu komercyjny aspekt tego miejsca przyćmiewa ogrom pracy i kunszt artysty. Ruszam w dalszą drogę przez malownicze góry i stan Wyoming. Tym razem zasnę w prawdziwym łóżku! Zmierzam więc do małego motelu położonego u podnóża Gór Skalistych.

Park Misia Yogi

Kolejnym celem na mojej liście jest Yellowstone. Aby się do niego dostać, należy pokonać Góry Skaliste. Droga w kierunku Parku Narodowego Yellowstone wije się niezwykle malowniczą widokową trasą przez pasmo Big Horn. Park Yellowstone to najstarszy park narodowy na świecie, położony w amerykańskim stanie Wyoming. Mogę w nim spędzić tylko jeden dzień, w przeciwnym wypadku cały misterny plan wycieczki legnie w gruzach. Decyduję się zobaczyć najważniejsze jego części, ale jak tu nie zatrzymać się przy tętniących kolorem licznych gejzerach? Odgłos bulgoczącego błota, kolorowe oczka wodne przyciągają jak magnes. Stado bizonów, majestatycznie przemierzając główną drogę w nikomu nieznanym kierunku, nieumyślnie powoduje drobne opóźnienie. Wreszcie docieram do wodospadu, przede mną otchłań, w której ginie woda, a w niej gra światła i kolorów. W takich momentach uświadamiam sobie, że natura nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Chciałabym tutaj usiąść sama, pomyśleć, nacieszyć się widokiem. Niestety tłum Japończyków przypomina mi o tym, że jest to popularna turystyczna destynacja. Posłusznie więc zmierzam do kolejnego punktu widokowego. Tym razem będzie to gejzer Old Faithful – jeden z najpopularniejszych, ponieważ wybucha regularnie i najczęściej ze wszystkich dużych gejzerów w parku. Jego nazwa, która dosłownie oznacza „stary, wierny” odzwierciedla fakt, że erupcje gejzera są dość dokładnie przewidywalne. Gejzer wybucha przeciętnie 17 razy na dobę. Ze względu na trzęsienia ziemi na przestrzeni kilku ostatnich dekad średni odstęp czasu pomiędzy erupcjami uległ stopniowemu wydłużeniu. Po trzęsieniu ziemi z 1998 roku najczęściej mają miejsce dłuższe erupcje z długą przerwą.

Tekst i zdjęcia: Justyna Szczurek

***

Justyna Szczurek – rodowita Krakowianka, włóczykij, który jest ciągle w biegu i planuje kolejne wyprawy.  Nie wyobraża sobie życia bez walizki, dobrej książki, aparatu, pisania i jedzenia. Nieustannie fotografuje otaczający ją świat i  przelewa na papier wszystko to, czego doświadcza podczas podróży. Instynkt podróżnika ponownie zaprowadził ją na inny koniec globu, tym razem do Meksyku, gdzie mieszka i pracuje. Co ją do tego pchnęło – ciekawość, miłość do TACOS i Mariachi czy może praca? Ciągle szuka odpowiedzi.  Jaki jest jej przepis na życie? Szczypta szaleństwa, intuicja, upór godny największego osła, wielki uśmiech i pozytywne myśli – tylko tyle i aż tyle.

Exit mobile version