Site icon Sukces jest kobietą!

Sukces on Tour: Upojeni Bourbon Street

Gdy cyklon zrujnował Nowy Orlean w 2005 roku, tylko Francuska Dzielnica pozostała względnie cała. Niektórzy śmiali się, że przetrwała rozpusta. Ale na szczęście, jak przekonaliśmy się sami, przetrwało coś znacznie piękniejszego!

Jest swego rodzaju ironią, że pierwszy tekst o Nowym Orleanie piszę ja – osoba, która nie chciała tu jechać i była bliska załamania na wieść, że spędzimy aż trzy noce właśnie w tym mieście. Nie miejcie mi tego za złe, chodziło nie tyle o sam Nowy Orlean, co o pogodę w Luizjanie. Tu i deszcz pada, i świeci słońce, i nie ma czym oddychać jednocześnie. Wystarczy wyjść z klimatyzacji i człowiek dosłownie się klei, a z klimatyzacji wyjść trzeba, ponieważ czeka naprawdę wiele skarbów.

Do Nowego Orleanu jechaliśmy z Teksasu i zmiana krajobrazu jest niemal oszałamiająca. Z wyschniętych równin wjeżdża się w soczyście zielone i coraz gęstsze lasy, a z czasem wokół zaczyna brakować podłoża – autostrada nie biegnie już po ziemi, lecz wjeżdża na długie wiadukty pośród sięgających po horyzont bagien.

Ostatnie kilkanaście mil trzeba przejechać non stop kilka metrów nad taflą wody, co skłania do zadania jednego istotnego pytania: po co budować miasto w tak nieprzystępnym miejscu? Trzeba by je zadać Francuzom, bo to oni założyli Nowy Orlean w 1718 roku, ponad pół wieku zanim powstały Stany Zjednoczone. Chodziło o stworzenie portowego ośrodka u ujścia potężnej Missisipi, a że rzeka rozlewa się potwornie, to i teren jest trudny.

Witamy we francuskiej dzielnicy

Po dojeździe na miejsce szybko zdecydowaliśmy się wyruszyć z hotelu. Powód był prosty: sobotnie popołudnie oznacza, że niedługo najbardziej intensywnie w całym tygodniu zacznie żyć centralna arteria Francuskiej Dzielnicy, czyli Bourbon Street. Jak nazwa wskazuje, Francuska Dzielnica to pierwsze zabudowane przez Francuzów kwartały miasta, gdzie budynki sięgają XVIII wieku. Francuzi wiedzieli, co robili, ponieważ to najwyżej położone miejsce Nowego Orleanu i nawet podczas katastrofalnej Katriny w 2005 nie ucierpiało znacząco. W dniach naszego pobytu doszło do bardzo licznych podtopień w mieście i choć gdzieniegdzie ludzie pływali kajakami, to we Francuskiej Dzielnicy wciąż było sucho.

Niemal od początku Francuska Dzielnica (dla miejscowych po prostu Dzielnica) jest głównym magnesem portowego miasta. Słynie z rozrywek najróżniejszej maści, czerpiących z wyjątkowo różnorodnych korzeni Nowego Orleanu. Od chwili założenia bowiem migrowali tu – czasem przymusowo – mieszkańcy Francji, Niemiec czy Karaibów, którzy do dziś kształtują wyjątkowy charakter tego miasta.

Choć nie byliśmy jeszcze wszędzie w USA, z całą pewnością można powiedzieć, że Nowy Orlean wybija się ponad wszystko, co do tej pory odwiedziliśmy. Owszem, Nowy Jork to zupełnie inny świat, a Los Angeles nie ma końca w żadną stronę, ale drugiej takiej mieszanki kultur i tożsamości nie znajdziecie. Pamiętajcie, pisze to osoba, która nie chciała do Nowego Orleanu jechać wcale.

Tymczasem sama tylko Bourbon Street okazała się doświadczeniem niebywałym. Większość dużych miast ma swoją ulicę, gdzie znaleźć można wiele klubów i pubów, ale trudno wskazać coś, co może równać się z Bourbon Street. Owszem, już nazwa ulicy wiele wskazuje, ale nie tylko burbon leje się tu strumieniami.

Na szczęście leje się także muzyka, w dodatku na naprawdę wysokim poziomie. Co klub, to zespół grający na żywo. I choć globalnie Nowy Orlean kojarzy się jednoznacznie z jazzem, to można tu znaleźć najrozmaitsze gatunki grane z niemałą pasją i równie wysokimi umiejętnościami. Od rocka i bluesa, przez reggae, country czy nawet mało znane u nas bluegrass czy méringue. Spacer w jedną i drugą stronę Bourbon Street umożliwia wybór najlepszego dla ucha lokalu, co w naszym wypadku oznaczało, że staliśmy się pierwszymi białymi gośćmi klubu ze wspaniałym r&b.

Jednak Bourbon Street w sobotę to doświadczenie skrajnie intensywne. Tłumy przelewają się przez każdy metr kwadratowy, hałas jest niemiłosierny i nie każdemu przypadnie to do gustu. Zwłaszcza w połączeniu z legalnym spożyciem alkoholu i paleniem marihuany na ulicach (ta ostatnia jest co prawda wciąż nielegalna, ale miasto nie karze za palenie). Za to niedzielny spacer po tej samej ulicy był zaskakująco kojący – wtedy zabawa trwa już tylko w lokalach, na ulicy jest znośnie, a wciąż czarująco. Ujmują szerokie balkony, gdzie piętrzą się bary z ogródkami, a rewia kolorowych neonów odprowadza gości na drugi koniec Bourbon Street.

Nie samym burbonem żyje człowiek

Choć cała Francuska Dzielnica odziedziczyła rozpustną reputację po Bourbon Street, to zdecydowanie nie tylko muzyką i używkami żyje tutejsza ulica. Koniecznie trzeba wspomnieć o rozkoszach podniebienia z owoców morza, które – owszem – swoje kosztują, ale zostawiają wrażenie zapadające w pamięć na długo. Jedną ze specjalności Luizjany są tzw. po-boys, czyli wielkie kanapki z rozmaitymi dodatkami. Można jednak trafić tutaj również na włoskie i inne międzynarodowe restauracje z jedzeniem naprawdę wysokiej próby.

Za dnia rozkosz daje też architektura, bowiem Francuska Dzielnica to kawał naprawdę rzadkiej w USA historii. W końcu obszar jest starszy niż reszta kraju i nawet jeśli większość historycznych francuskich/hiszpańskich kamienic kolonialnych już nie istnieje, to jest na czym zawiesić oko. Zwłaszcza spacer wzdłuż efektownej Chartres Street możemy polecić miłośnikom budownictwa. To tu znajdziecie budynek sądu najwyższego czy bazylikę św. Ludwika. Na wyjątkowy przykład architektury greckiego odrodzenia (również powszechny w Nowym Orleanie) zaprosimy Was już niebawem, w kolejnych odcinkach…

Exit mobile version