Gdybyśmy jechali od wschodu, to tu zaczynałby się Dziki Zachód. Ale Fort Worth jest raczej atrapą, która wrażenie robi z wierzchu, a poza fasadami niewiele z Dzikiego Zachodu tu zostało. Miasto co prawda warte jest odwiedzenia, ale nie warto ograniczać podróży do historycznej dzielnicy Stockyards.
Przed podróżą przez Teksas konsultowaliśmy się ze znajomymi z tego stanu, rysując im jasny cel: chcemy przeżyć najbardziej teksański, stereotypowy wieczór, w którym będzie rodeo, knajpa z muzyką country i okolica odpowiadająca naszemu – zrodzonemu w Hollywood – wyobrażeniu. Wszystkie wskazania prowadziły do Fort Worth.
To prawie milionowe miasto zrośnięte sześcioma autostradami z bardziej znanym Dallas, tworzące jedną z największych metropolii poza wybrzeżami USA. Dla podróżników ze wschodu to właśnie w Fort Worth zaczynał się Dziki Zachód, a budowa kolei do tego miasta w 1876 roku sprawiła, że miasto stało się centralą sprzedaży i dystrybucji bydła oraz mniejszej trzody. Co jak co, ale bydło jest symbolem Teksasu, więc zdecydowaliśmy się pojechać właśnie tutaj.
Przez Dallas przejechaliśmy z paroma niewielkimi postojami, bo szkoda byłoby tak ważnego miasta nie zobaczyć wcale. Jednak większość dnia została nam na Stockyards. Niegdyś były tu wielkie przestrzenie handlowe, ubojnie i centra dystrybucji mięsa. Dziś to miejsce chronione prawnie jako element historycznego dziedzictwa miasta.
Po wzmiance o krzywdzie zwierząt nie zdziwicie się zapewne faktem, że i rodeo nie okazało się dla nas zbyt porywające. A warto wiedzieć, że tutejsza hala widowiskowa – Cowtown Coliseum – to jedyna działająca co weekend hala do rodeo w całym Teksasie. Na turystów czeka ciekawa ekspozycja w podtrybuniu i widownia z ok. 2 tysiącami miejsc. Program imprezy to każdorazowo 90-120 minut rozrywki, choć nie każdemu taka rozrywka przypadnie do gustu.
Część występów i nas zauroczyła: od młodych jeźdźczyń galopujących na czas pomiędzy beczkami po spektakularne sztuczki z lassem zamykające spektakl. Nie brakowało jednak sytuacji, w których nie tylko my, ale i wielu widzów, kibicowaliśmy zwierzętom. Od ujeżdżania koni, którym specjalnie podwiązuje się krocza (wierzgają z dyskomfortu), po chwytanie i wiązanie cieląt, które są specjalnie kopane i bite przed wypuszczeniem, by bardziej je przerazić. Patrząc na niektóre sceny rozumiemy dlaczego taki typ rozrywki nie podoba się obrońcom praw zwierząt.
Po rodeo przyszedł czas na relaks w klubie z muzyką na żywo. Rozrywkowa część Stockyards skupia się wokół dwóch przecinających się ulic i tam też skierowaliśmy nasze kroki. Tu czekało kolejne rozczarowanie: knajp jest co prawda kilka, ale nigdzie nie grali country, a ludzi – choć był wakacyjny piątkowy wieczór – po 21:00 w okolicy było jak na lekarstwo.
Jeśli to miejsce żyje z turystów (na co wskazuje masa sklepów z pamiątkami od breloków po wypchane niedźwiedzie), to na pewno nie z życia nocnego. Skończyliśmy więc w najciekawszym otwartym wciąż miejscu – uroczym meksykańskim pubie z muzyką, kilkanaście przecznic dalej. Tu wciąż bawiła się spora grupka ludzi, a rytmy porywały na parkiet.
Przygoda ze Stockyards to ostatecznie rozczarowanie. Warto to miejsce zobaczyć, ale to raczej punkt na kilka chwil niż cały dzień. Fort Worth ma inne, znacznie nowsze i chyba jednak ciekawsze oblicza, by wymienić tylko Cultural District czy Sundance Square przy dzielnicy biznesowej. Na nie niestety brakło nam czasu, bo na celowniku był kolejny spektakularny punkt: Nowy Orlean. O nim opowiemy jeszcze w tym tygodniu!