Site icon Sukces jest kobietą!

Sukces on Tour: Atak serca w Vegas

Widzieliście kiedyś burgera zawierającego 10 tys. kalorii? To chyba wystarczy za wyjaśnienie, dlaczego nazwa Heart Attack Grill jest bardzo adekwatna. To osobliwe miejsce przywitało nas w Las Vegas.

Po całym dniu na bezdrożach Kalifornii konieczne okazało się skorygowanie planów. Zamiast na późne popołudnie, do Las Vegas dotarliśmy wieczorem. I cały blichtr migoczących światłami kasyn nie był w stanie przyćmić faktu, że na pustyni czy w rezerwacie nie było gdzie zjeść obiadu. A Polak głodny… no, wiadomo.

Pośpiesznie więc zameldowaliśmy się w hotelu i ruszyliśmy na obiado-kolację. Miejsce nie było przypadkowe, ponieważ podczas poprzednich wizyt w Vegas jedna z nas już o mały włos nie zaszła właśnie tutaj, do Heart Attack Grill. Gdzieś w pamięci zostało, więc przyszedł czas zmierzyć się z tym lokalem. Jak całe Las Vegas, to przybytek wyjątkowo przaśny, ale – w odróżnieniu od wielu przytłaczających zakątków stolicy zepsucia – na wskroś sympatyczny.

Heart Attack Grill to nie franczyza, choć pomysł na biznes zdecydowanie sprzedałby się i w innych miejscach. To restauracja z silnym motywem medycznym, która szczyci się, że już od 2005 roku „walczy z anoreksją”. Można tu zjeść nie tylko tłusto, ale skrajnie tłusto. Największy burger ma osiem kotletów mięsnych (10 tys. kalorii), a jeśli to dla kogoś mało… można dołożyć do nich 40 pasków bekonu. Dla odważnych są porcje dosłownie gigantyczne, a osoby ważące powyżej 160 kilogramów jedzą za darmo (warunek: muszą płacić za napoje).

Nawet po całym dniu w drodze nie byliśmy jednak aż tak głodni, nie tylko po kalorie zresztą tu przyszliśmy. Heart Attack Grill ma bardzo osobliwy klimat. Jasne – ocieka kiczem, trąci lekkim seksizmem (kelnerki są atrakcyjnymi pielęgniarkami), ale ma to coś. Na ścianach żartobliwe, czasami bardzo udane, przeróbki słynnych plakatów filmowych. W telewizorach domowej roboty teledyski z pielęgniarkami do kultowych piosenek, jak z wczesnych lat 90.

A do tego specyficzny sposób traktowania klientów. Każdy gość musi udać się do izby przyjęć, gdzie otrzymuje szpitalną podomkę i jest kierowany na „oddział”, do stolika. Tu przez chwilę można wybrać swój ulubiony posiłek, zwykle z medyczną nazwą. Wino podawane jest w kroplówkach z kranikiem na końcu, a szoty alkoholowe (tylko w rozmiarze „sety”) we fiolkach na leki.

I jeszcze coś, co z wizyty w Heart Attack Grill czyni swego rodzaju wyzwanie: tu trzeba wszystko zjeść. Nawet najmniejszego burgera można podzielić na pół i nie zamawiać całego, jeśli nie jest się głodnym. Ale na talerzu ma nie zostać nic. I nie można oddać swojej porcji innemu klientowi, pielęgniarki bardzo tego pilnują. Każdy, kto zamawia ponad stan i nie daje rady skończyć, jest prowadzony na pręgierz i bity drewnianymi packami, ku uciesze ludzi zgromadzonych po drugiej stronie szyby, na ulicy. Czasami kelnerki są łaskawe i nie uderzają mocno, ale jeśli ktoś podpadnie – są w stanie złamać na nim swoje narzędzie.

Nie zdziwi Was więc, że z zamówieniami byliśmy ostrożni, pomimo kumulacji głodu po dniu w trasie. Decyzja okazała się słuszna, ponieważ nawet standardowy burger z frytkami to bardzo solidna porcja. I, z ręką na sercu, był to jeden z najlepszych burgerów podczas całej wizyty w USA. Usługi medyczne w Stanach są co prawda bardzo drogie, ale na szczęście wizyta w Heart Attack Grill oferuje dobry stosunek ceny do jakości. Zadowoleni byliśmy więc gotowi na nocny spacer po Vegas.

To chyba jedyna „kulinarna” recenzja w ramach cyklu Sukces on Tour, ale jeśli jakieś miejsce na nią zasłużyło, to właśnie to…

Exit mobile version