Site icon Sukces jest kobietą!

Spręż: AGNIESZKA BIELECKA

Agnieszka Bielecka. Fot. Romuald Bielecki

Agnieszka Bielecka. Fot. Romuald Bielecki

Agnieszka Bielecka. Fot. Romuald Bielecki

W sekundę łapie kontakt. Niska, szczupła, z szerokimi ramionami. Podobna do mamy; pani Bielecka na zdjęciach z lat osiemdziesiątych wygląda jak jej starsza siostra. Siedzimy w małej kuchni w mieszkaniu przy głównej ulicy Wrocławia. Jest wczesny wieczór. Agna – jak mówią na nią wszyscy – jest ciągle w ruchu, nie usiedzi w miejscu.

Właśnie wróciła z Tychów, niedawno wysiadła z pociągu. Ma dwie doby, żeby pożyć u siebie. Chociaż dla niej dom jest pewnie wszędzie tam, gdzie można rozłożyć karimatę i namiot. W środowisku mówią, że jest mocna. Ona sama nazywa to „sprężem”. Czymś, co pcha do przodu, do góry.

Jej chłopak tylko się wita i znika. Czasem wychodzi na balkon, żeby zapalić. Chyba trochę się irytuje: ma ją tylko na kilka dni, Agna za chwilę wyjeżdża z wycieczką do Omanu, a tu dziennikarz wyjmuje z ich wspólnego życia kilka cennych godzin.

– To dla mnie ważne – mówi Agna. – Co jakiś czas wrócić do miasta, pochodzić po ulicach, wypić piwo w pubie. Przytulić się do chłopaka w ciepłym łóżku. Normalnie pożyć.

SIOSTRA

Pierwsza wzmianka poświęcona Agnie w książce Adama Bieleckiego, jej brata, to jej osiemnastka i jego złamana stopa. Agna chce urządzić imprezę z okazji urodzin. Rodzice zwalniają mieszkanie, jadą z młodszym o pięć lat Adamem w skałki do Ryczowa w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Tam podczas parkowania samochodu ojciec najeżdża synowi na stopę. Na pogotowiu okazuje się, że noga jest złamana w trzech miejscach. Wszyscy wracają więc do Tychów, gdzie trwa zabawa. Bielecki senior dzwoni do córki domofonem i prosi, żeby zeszła na dół z dwoma silnymi kolegami. Tak wnoszą Adama na górę. Impreza trwa dalej. Brat Agny przyznaje w książce, że wtedy po raz pierwszy się upija.

Agnieszka z bratem nigdy nie rywalizują. Przeciwnie – razem będą jeździć na wyprawy, wspierać się, pomagać nawzajem i wzajemnie nad sobą czuwać. To Adam pierwszy zaczyna interesować się górami. Po latach powie, że jako nastolatek pochłaniał górskie książki. Podczas któregoś z wczesnych wyjazdów w Tatry do jego ekipy dołącza siostra. Potem pojadą wspólnie na Pik Lenina, gdzie Adama porwie lawina, a Agna zgubi się po drodze.

Zawsze mogą liczyć na wsparcie rodziców, szczególnie ojca, który nieraz ocala dzieciom skórę: przegląda prognozy pogody, pomaga ustalić trasę. Romuald Bielecki, z wykształcenia inżynier, pracujący w kopalni pod ziemią (organizuje transport górników), jest dla dzieci przykładem. Szczególnie tego, że w życiu na sukces trzeba ciężko pracować, często własnymi rękoma. Mama Bieleckich, według Adama, zawsze boi się o dzieci, kiedy te wypuszczają się coraz dalej i wyżej. Ale ich pasję w końcu akceptuje.

Agna dużo podróżuje. Dociera na nowe kontynenty, i to różnymi środkami transportu. Kiedyś przepłynie Atlantyk jachtem, będzie żeglować podczas sztormów.

Piotr Tomala, himalaista:

– Poznałem Agnę na odprawie u Artura Hajzera przed wyjazdem na Dhaulagiri. Nasze środowisko jest jak mały okręt, na którym wszyscy pasażerowie się znają, więc od razu wiedziałem, kim ona jest. Była świeżo po przepłynięciu Atlantyku. Bardzo wesoła, zawsze uśmiechnięta. Pamiętam jej kolorowe ubrania z Azji – spędziła w Indiach wiele miesięcy. Potem spotkaliśmy się jeszcze na szkoleniu medycznym, a potem – już na lotnisku.

Na szczycie Broad Peaku, 27 lipca 2014. Od lewej: Piotr Tomala, Agnieszka Bielecka, Marek Chmielarski. Fot. Piotr Tomala

Agna jest jak kot: zawsze spada na cztery łapy. Podobnie jak brat będzie niezmiennie mocnym punktem ekipy, oparciem. Podczas swojej pierwszej wyprawy w Himalaje jest kierowniczką bazy: czuwa nad logistyką, komunikacją, organizacją życia codziennego. I już wtedy przechodzi trudny egzamin z odpowiedzialności. Z sąsiedniej wyprawy, która z polską narodową wyprawą dzieliła przez ponad dwa miesiące bazę, nie wraca troje ludzi. Zginęli podczas próby ataku szczytowego.

KOBIETA

Agna i Adam idą łeb w łeb. Czy traktowano ją inaczej, ponieważ jest kobietą?

– W sportach wytrzymałościowych  nie ma większej różnicy między możliwościami kobiet i mężczyzn – mówi Bielecka. – Wiadomo, że sprintu żadna nie pobiegnie tak szybko jak facet. Ale w górach wysokich, we wspinaczce wysokościowej, w sportach wydolnościowych – płeć nie ma żadnego znaczenia. Niczego nie muszę nikomu udowadniać, nie mam takiej potrzeby. Mam poczucie, że „pierwsze kobiece wejście” czy „pierwsza kobieca wyprawa” to może

było potrzebne w czasach Wandy Rutkiewicz czy Arlene Blum, kiedy kobiety traktowano jako ozdobę wypraw, a nie partnerów. Trzeba było udowodnić, że kobiety mogą być w górach samodzielne. Jeśli coś zostało zrobione, to zostało zrobione. Nieważne przez kogo. Podkreślanie kobiecego wejścia czy wyprawy w obecnych czasach ma w mojej opinii sens co najwyżej marketingowy.

Jak układają się stosunki Agny ze wspinaczami?

– Na moich wyprawach, z niewielkimi wyjątkami, były w zasadzie same chłopy. I luz, pełna współpraca – twierdzi. – Miałam z chłopakami zupełnie partnerski układ. Traktowaliśmy się jak równi.

Rzecz wyglądała nieco inaczej, kiedy spotykała starszych wspinaczy. Jak sama zauważa:

– Czasami miałam wrażenie, że to kwestia pokoleniowa.  Jak się zdarzali w bazie polscy wspinacze ze starszego pokolenia, to partnerskiego traktowania nie było. Dla nich byłam maskotką. Choć i od tego też są wyjątki. Należy do nich choćby Artur Hajzer. Na początku nie był przekonany do obecności kobiet na wyprawie. Przed Gaszerbrumem zrobił mi przesłuchanie, istną rozmowę o pracę: co umiesz? jakie masz doświadczenie? ile możesz na to przeznaczyć pieniędzy? Kompletny, totalny konkret! Na wyprawie docenił mój wkład i zaproponował mi udział w kolejnych. Moja płeć nie miała znaczenia.

Piotr Tomala, partner Agny z wypraw na Dhaulagiri i Broad Peak, opowiada:

– Rzeczywiście,  Agna ma „spręża”. To nie tylko to parcie do góry, niepoddawanie się mimo trudności, ale także głód wspinania, który w sobie ma. Byliśmy razem na Dhaulagiri i Broad Peaku – za każdym razem Agna była  bardzo głodna szczytu. Byłem na wyprawach z kilkoma kobietami i mam porównanie. Agna jest bez wątpienia najtwardszą z nich. Ta „twardość” przejawia się nie tylko w tym, że kiedy przez dwie godziny toruje drogę i nikt jej nie zmienia, to toruje dalej. Także w mocnej psychice. Spędzanie czasu z samymi facetami na małej przestrzeni przez 4–5 dni nie jest dla kobiety łatwe. Zdarzają się niewybredne  żarciki, jak to w męskich kręgach, najczęściej z założenia niewinne i sympatyczne, lecz dla wielu kobiet przykre. Ale nie dla Agny. Kobiecie w bazie jest trudno, a wyżej, w obozach, jeszcze trudniej. Na przykład w kwestiach fizjologicznych. Jeśli chce się siku, a siedzimy w jednym namiocie, to trzeba się odwrócić i już. Agna takimi rzeczami się nie przejmuje, w ogóle nie przywiązuje do nich wagi.

(…)

KIEROWNICZKA BAZY

Jest 2012 rok. Brat Agnieszki zdobywa zimą Gaszerbrum I razem z Januszem Gołąbem (po raz pierwszy w historii). Obaj zapisują się w historii i potwierdzają, że stać ich na wiele. Agna przebywa wtedy u podnóży, sprawuje odpowiedzialną funkcję – jest kierowniczką bazy. Bielecki i Gołąb, a także Gerfried Göschl, Cedric Hählen i Nisar Hussain idą do góry.

Agna wspomina trwogę tamtego czasu:

– Przeżyłam tam największą traumę, największe rozklekotanie wewnętrzne w moim życiu. Wtedy w ogóle nie znałam się na wyprawach himalajskich. Choć na szczęście stosunki w bazie były świetne, bardzo koleżeńskie, pozbawione aspektu współzawodnictwa.  Wyobrażenia świata zewnętrznego i mediów są takie – jak ostatnio powiedział mój brat – że skaczemy sobie do gardeł, ścigamy się, kto będzie pierwszy na szczycie. Nic z tych rzeczy! Każdy ma swoją drogę, swój cel. Nie ma żadnej morderczej rywalizacji.

Zgodnie ze słowami Agny, zespół Gerfrieda Göschla umawia się z Arturem Hajzerem, że razem zaplanują atak szczytowy. Ale okno pogodowe na szturm w zimie trafia się tylko jedno, czasem zdarzą się dwa, ale nie więcej. Ekipy wspólnie analizują prognozy pogody i wymieniają się informacjami.

Zastanawiają się, jak znaleźć się tego samego dnia na szczycie. Tak, żeby wszyscy dokonali tego jako pierwsi.

Agna siedzi w bazie jak na szpilkach. Po jednej stronie wspinają się jej brat Adam i Janusz Gołąb. Po drugiej zespół Göschla. Dla obu ekip Agna jest jedynym źródłem wiedzy o pogodzie i warunkach.

– Mam Adama i Janusza cały czas na nasłuchu, jesteśmy ciągle w kontakcie – opowiada dzisiaj Agna. – Z drugiej strony mam Gerfrieda, który odzywa się, jak chce. Czasem więc przerwy w łączności trwały pół dnia, czasami cały dzień i nie było wiadomo, co się dzieje. Przed ostatnim kontaktem z Gerfriedem cisza trwała dwadzieścia cztery godziny, więc już wtedy byłam mocno zdenerwowana. Ostatni kontakt nawiązaliśmy już po tym, gdy chłopaki

– Adam i Janusz – weszli na szczyt. Gerfried o tym usłyszał. Musiałam mu powiedzieć, nie widziałam powodu, żeby tego nie robić. Usłyszałam wtedy, że jego ekipa czuje się dobrze, ale poszło im trochę wolniej, niż się spodziewali – relacjonuje tamtą pierwszą wyprawę Agna.

– Dzień, maksymalnie dwa dobrej pogody umożliwiającej  atak szczytowy – dopowiada – oznaczają, że do ostatniego obozu trzeba dojść w złej pogodzie. Na Gaszerbrum I pogoda nie pozwoliła na dotarcie do trójki i chłopaki musieli się cofnąć do obozu II. Gdy nie udało się wejść do trójki w zaplanowanym terminie, wspólnie zastanawialiśmy się, czy jest szansa na kolejną próbę. Wtedy po analizie prognoz powstała koncepcja nocnego wyjścia do ataku szczytowego, tak żeby na szczyt wejść o świcie 8 marca. Wiadomo było, że 8 marca koło południa załamie się pogoda – jedyną szansą na wejście na szczyt w tej sytuacji było więc wyjście z ostatniego obozu 7 marca w nocy. W tym czasie właśnie miałam przerwę w kontaktach z Gerfriedem.

Na szczycie duet wspinaczy staje około 8.45. Piętnaście minut później odzywa się Göschl. Mówi, że chce wychodzić do szczytu z ostatniego obozu. Dla niego i jego zespołu jest już zdecydowanie za późno.

Agna pamięta, jak bardzo była podekscytowana tym, że Austriak żyje i się odezwał, i że zrugała go potem za milczenie. Emocje sięgały zenitu.

– Z tego wszystkiego nie byłam potem pewna, czy wystarczająco dobitnie przekazałam im, że w żadnym wypadku nie mogą iść do góry, bo za sześć godzin będzie tam piekło – wspomina dziś Agna. – Oglądałam filmy, które Darek Załuski nagrywał podczas wszystkich rozmów radiotelefonicznych w czasie obu ataków, i okazało się, że ta kluczowa informacja została przekazana. Powiedziałam, że pogoda jest tylko do 12.00.

To była ostatnia wymiana informacji z Gerfriedem Göschlem; nigdy więcej już go nie usłyszy.

Bielecki i Gołąb schodzą do obozu II, gdzie spędzają noc. Mija dwanaście godzin, potem trzydzieści. Artur Hajzer przestaje mieć wątpliwości. Na nagraniu filmowym, na którym Bielecki i Gołąb schodzą, widać, że na zboczu góry silnie wieje wiatr, pada mocny śnieg.

Agna stwierdza, że skoro takie warunki panowały w dwójce, czyli na wysokości 6400 m n.p.m., to trudno sobie wyobrazić, co się musiało dziać wyżej. Shaheen Baig i Artur czekali na Janusza i Adama w obozie II, Agna z Darkiem Załuskim – w bazie. Kierowniczka bazy miała sporo na głowie. Jak relacjonuje:

– Była jeszcze dramatyczna sytuacja z Tamarą Styś-Załuską, która schodziła z Gaszerbrumu Południowego, odmrożona. Darek, obecnie mąż Tamary, był więc tym przejęty. Ja równolegle miałam naszych w dwójce,

Adama odmrożonego, walkę o Tamarę, a od Gerfrieda dalej żadnego znaku życia. Zastanawiałam się, co mam robić. Zawiadamiać Mohameda, naszego ówczesnego agenta, który był wtedy w Berlinie, czy organizować akcję ratowniczą? Wcześniej Gerfried nie odzywał się dwadzieścia cztery godziny, jak na razie jeszcze nie minęło tyle czasu. Nie wiem… Jednocześnie zaczęła do mnie dzwonić na telefon satelitarny żona Gerfrieda. Tak, w końcu odebrałam. Ktoś musiał. Zapytała mnie, co się dzieje. Musiałam jej powiedzieć. A tak naprawdę sama nie wiedziałam, co się działo. Hajzer już parę godzin wcześniej mówił: już po nich, nie ma szans, żeby ktoś to przetrwał tam, na górze.

Co Agna powiedziała kobiecie, która umierała ze strachu? Przyznała, że załamanie pogody nastąpiło już dawno temu. Że od doby nie ma kontaktu z Gerfriedem, ale już wcześniej zdarzały się takie sytuacje. Do tego Polacy zostawili namioty, paliwo, baterie, żeby schodzący mogli się ogrzać, napić ciepłej wody, więc może…

– Przedstawiałam tę sytuację szczerze, tak jak ją widziałam – pełna nadziei, że wszystko będzie dobrze – ale jednocześnie nie ukrywałam niesprzyjających okoliczności – mówi Agna.

Pamięta, jakby to się wydarzyło wczoraj:

– Rozmawiałam z kobietą, która pełna niepokoju i nadziei czekała. W trakcie tej rozmowy, kiedy staram się być rzetelna, słyszę, jak jej się załamuje głos, jak próbując być osobą racjonalną i rzeczową, zwyczajnie się łamie, puszczają jej emocje. Potem dochodziłam do siebie parę godzin – przyznaje młoda kierowniczka.

Gerfried się nie odzywał. Nie wrócił żaden z nich. Czy Agna coś sobie wyrzuca?

– Krążyło mi potem po głowie, że może mogłam być trochę bardziej kategoryczna. Nie miałam doświadczenia, nie wiedziałam, że do ludzi na takiej wysokości trzeba mówić krótko, prosto i rzeczowo, bardzo stanowczo, nie liczyć na ich zdrowy rozsądek, bo jego tam po prostu nie ma. Poza tym brakowało mi bezczelności, żeby mówić takiemu Gerfriedowi, co ma robić. Byłam tam żółtodziobem, świeżakiem, pierwszy raz na takiej wyprawie. W życiu nie przebywałam na takich wysokościach. Ogarniałam bazę, kręciłam filmiki, robiłam relacje, które mi zdawały chłopaki, liczyłam, ile mamy zapasów, przekazywałam prognozę pogody. Tyle. Nie podejmowałam strategicznych decyzji, nie przyszło mi to nawet do głowy. Nie miałam wpływu na ich decyzje, z wielu względów. Absurdem jest myślenie, że mogłam ich uratować. Nikt nie mógł – mówi Agna.

To nie znaczy, że nie zadaje sobie pytania o przyczynę tragedii. „Myśmy mieli inne zasady” – stwierdza. W polskiej ekipie obowiązywała zasada kontaktu.

– Jak chłopcy raz ruszyli do góry, a mi w namiocie padły baterie w radiu i poszłam spać, to dostałam od Hajzera opieprz, że nie można się było ze mną połączyć. Od tego czasu mieliśmy stały nasłuch, obowiązkowo. Byliśmy w tak bliskim kontakcie, że mogliśmy śledzić prawie każdy swój ruch. Któregoś razu jemy sobie w bazie lunch i słyszę rozmowę, w której Adam mówi przez radio: „No, opuść mnie na linie, mam już dno tej szczeliny”. Kurwa, co oni tam robią? – myślę. Okazało się, że pod Młodym zarwał się most, wpadł do szczeliny. Dzięki temu, że wiedziałam, co się u nich dzieje, praktycznie non stop, nie było emocjonalnych spięć. Gerfried pożyczył od nas radio na atak szczytowy, żeby mieć kontakt z bazą, i zostałam poproszona o przekazywanie informacji jego zespołowi podobnie, jak to robiłam w przypadku mojego zespołu – ocenia z perspektywy czasu Agna.

(…)

ROZPRĘŻONA

W 2013 roku na Dhaulagiri Bielecka ma poczucie, że ekipa, z którą jest, ma słabego „spręża”.

– Niestety wszystko się tam rozłaziło – mówi dzisiaj. – Warunki były faktycznie takie sobie, ale na Lhotse też mieliśmy podobne, a jednak działaliśmy, nikt się na nikogo nie oglądał, tylko zakasywaliśmy rękawy i do góry. Tu brakowało mi zdecydowania.

W górach uczuciem dominującym jest nuda.

– Agna potrafi być towarzyska, godzinami opowiadać o Azji, o różnych historycznych i kulturowych uwarunkowaniach tamtej części świata – mówi Piotr Tomala. – Czasem potrafi też zaszyć się z książką w swoim namiocie i przez kilka dni czytać albo słuchać muzyki. To bardzo zdrowe, żeby zachować proporcję między relacjami międzyludzkimi a własnym, oddzielnym światem. Inaczej można zwariować.

Po długim czekaniu na lepszą pogodę Agna stwierdza, że musi się ruszyć. Startuje z Jerzym Natkańskim. Ale po drodze powinie im się noga.

– W drugim wyjściu, już po założeniu jedynki, bardzo długo szukaliśmy miejsca na założenie II obozu. Załamała nam się pogoda, rozbiliśmy tę dwójkę trochę chaotycznie – każdy tam, gdzie znalazł bezpieczne miejsce.

Wtedy pogoda sypie się zupełnie. Rano wszyscy więc znoszą sprzęt w jedno miejsce i zostawiają depozyt na samej grani, oznaczając go tyczkami.

– Nie wiem, dlaczego nie zaznaczyliśmy tego punktu na GPS – mówi Agna. – Krótko mówiąc, kiedy następnym razem poszliśmy z Jurkiem zakładać dwójkę, depozytu nie było. Spędziliśmy tam pół dnia, przekopując śnieg, i nie znaleźliśmy śladu! Po nas wyszła druga ekipa, też go nie znalazła. Trzeba było wszystko wynosić od nowa i zakładać dwójkę jeszcze raz. W końcu stanęła niżej, dużo za nisko. Zwątpiłam trochę w mój zespół.

Agnieszka Bielecka na zachodniej ścianie Lhotse, wrzesień 2012, fot. archiwum prywatne

Agnieszka nie wierzy, że z taką ekipą szarpną się na atak szczytowy, zaczyna więc rozmawiać z Hiszpanami, którzy doszli na miejsce. Tego dnia ma urodziny, więc wybierając się do hiszpańskiego obozu, bierze butelkę pod pachę. Zaczyna wypytywać, czy jeśli w jej zespole nie będzie chętnych, to będzie mogła zabrać się z nimi. W drodze do obozu I na Dhaulagiri jest odcinek pełen niebezpiecznych szczelin. Na tym odcinku w 2008 roku zginął Piotr Morawski. Agna wie, że lider wyprawy, Jerzy Natkański, nie puści jej samej do ataku szczytowego. Żadnych samotnych rajdów! – powtarza.

Wtedy pojawia się okno pogodowe i wszyscy nagle wychodzą do góry. Mają fatalną aklimatyzację, bo nikt wcześniej nie był nawet w trójce. Wcześniej trzeba było wynieść depozyty, idą więc do góry w trójkowym zespole: Jerzy Natkański, Piotr Tomala i Bielecka. Znowu zaczyna mocno wiać i Natkański zarządza odwrót. Agna idzie do końca poręczówek, żeby złapać chociaż trochę aklimatyzacji. Chce dojść, dokąd się da, bezpiecznie, na poręczach, a potem zawrócić.

Prze do góry. Jednak w pewnym momencie kończą się poręczówki, a zaczynają lód i naga skała. Agna siada na kamieniu, wyciąga kamerę i nagrywa filmik, w którym narzeka prawie z płaczem, że znowu musi wracać, choć wcale nie jest tak źle, wieje, ale da się wytrzymać i można założyć trójkę. Ale decyzja zespołu brzmi: odwrót.

Na dole himalaistka znowu dogaduje się z Hiszpanami. W końcu wszyscy wyruszają razem. Jednak z trójki wychodzi tylko polska ekipa, zdaniem Agny

– za późno. Po dwustu metrach zespół decyduje, że wraca. Agna przeżywa chwilę trwogi, bo oznacza to, że nie ma z kim iść dalej.

– Byłam wściekła, ale z perspektywy czasu uważam, że żadna decyzja o odwrocie nie jest złą decyzją – mówi.

W końcu Agna decyduje się na atak w dwójkowym zespole z Pawłem Michalskim z sąsiedniej wyprawy, którego partner został zmuszony do zawrócenia do trójki.

– Byliśmy z Pawłem pierwszymi osobami w tym sezonie, które poszły powyżej wysokiej trójki. Miałam ochotę powalczyć, bo zawrócić zawsze można. Zupełnie nie czułam, żeby to był moment, w którym chcę się poddać. Usiedliśmy w miejscu właściwej trójki na 7400 m n.p.m. i czekaliśmy nie wiadomo na co. W końcu Paweł stwierdził: dobra, siostra, idziemy! Ale wahał się, bo nie znał mnie do końca. Podejrzewam, że bał się iść z nieznanym partnerem. W końcu poszliśmy – wspomina Bielecka.

Idą równo, dobrze się czują, w miarę szybko pokonują wysokość. Nakręcają się nawzajem. W głowie Agna odtwarza szkolenie z Arturem Hajzerem. Hajzer ostrzegał, że w warstwie szczytowej Dhaulagiri jest odcinek techniczny, potem żleb śnieżny, kamień (tak zwany Kamień Gerlinde), trawers przez śnieg, a w końcu „otwarta książka”, czyli strome podejście na grań szczytową, którym idzie się na przełęcz.

– Tam, obok ciała w różowych albo zielonych butach, ma być punkt orientacyjny – tłumaczy Agna. – Potem trzeba iść w lewo i za dwadzieścia minut dociera się do szczytu.

Paweł Michalski nie był pewny, gdzie iść dalej. Zamiast dołem, jak kazał Hajzer, ruszyli górą, gdzie dostrzegli szczątki poręczówek. Agnieszka miała słabą aklimatyzację.  Jak wspomina:

– Wtedy chyba pierwszy i ostatni raz zdarzyła mi się sytuacja, kiedy mój umysł zaczął ze mną pogrywać. Widziałam to, co chciałam zobaczyć.

Majaczą gdzieś poręczówki, których nie ma, a kamienie przypominają plecaki.

– Tam, na górze, decyzje podejmuje się bardzo impulsywnie. Dlatego plan ataku szczytowego należy robić w bazie, dużo wcześniej. Jedyna zmiana, jaką możesz na wysokości wprowadzić do tego planu, to decyzja o odwrocie – wyłuszcza zasadę bezpieczeństwa Agna.

Tymczasem idą z Pawłem na szczyt, ale po drodze ona gorzej się czuje.

– Zaczęło mi się kręcić w głowie, a ponieważ obiecałam partnerowi, że będę go o takich rzeczach informować, to powiedziałam: stary, coś dziwnego mi się dzieje z głową. Na to on: dobra, może jeszcze te pięćdziesiąt metrów.

Potem, kiedy on chciał zawracać, to ona go mobilizowała.

– W ten sposób nawzajem się ciągnęliśmy – mówi dalej Agna. – Wyleźliśmy na grań Dhaulagiri i wtedy wszystko stało się jasne.

Okazało się, że są na wysokości 8100 m n.p.m., a od szczytu dzieli ich około trzech godzin drogi. „Totalna załamka” – wspomina Agna. Zobaczyli, że poszli tak zwaną drogą pierwszych zdobywców, która na Dhaulagiri wyjątkowo nie jest najłatwiejszą drogą – choć początkowo naturalnie się narzuca. Po wyjściu na grań szczytową jednak okazuje się, że pomimo niewielkiej już deniwelacji droga do szczytu jest długa i trudna. Było za późno żeby kontynuować.

– Najzwyczajniej w świecie pobłądziliśmy jak ostatnie łosie, zamiast się trzymać analizy i planów, poszliśmy na żywioł – ocenia Agna.

Spontaniczne decyzje podejmowane na tej wysokości rzadko się opłacają.

(…)

SAMA

Z wyprawy Bielecka wraca więc znów bez szczytu. Jest przełom wiosny i lata 2013 roku. Kilkadziesiąt dni po tragedii na Broad Peaku, w której zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Po powrocie z Dhaulagiri Agna nie zdąży się spotkać z Arturem Hajzerem, który już szykuje się do wyprawy na Gaszerbrum I. Spędza dobę u znajomych w Warszawie, stamtąd wybiera się na Denali w Stanach Zjednoczonych,  najwyższy szczyt Ameryki Północnej. Z Hajzerem rozmawia kilka godzin przez telefon. Opowiada mu o wyprawie i pechu, który znowu ją spotkał. Artur uspokaja, że jeszcze będzie szansa, to nic straconego. Jeszcze nie raz spotkają się na wyprawie – zapewnia.

To będzie ich ostatnia rozmowa.

Fragment książki „Himalaistki. Opowieść o kobietach, które pokonały każdy szczyt” 

Źródło: Wydawnictwo ZNAK

Exit mobile version