Site icon Sukces jest kobietą!

Sabina Obwiosło-Budzyń: Nie zabijam się o pierwsze miejsca

​Po biurze chodzi w swetrze i trampkach, za to ze świadomością, że bez niej biuro by nie powstało. Wewnętrzny rozwój dał naszej Bohaterce tak wiele, że dziś chce podzielić się z innymi Polkami wiedzą i doświadczeniem.

Gdy my odbywamy rozmowę, ANBUD szuka inżynierów i kierowników. Patrząc wstecz przypuszczała Pani, że będzie Pani pozyskiwać specjalistów w branży budowlanej?

Sabina Obwiosło-Budzyń, współzałożyciel firmy Space4trade Sp. z o.o., zajmującej się organizacją targów międzynarodowych: Nie, tego się nie spodziewałam. Nie sądziłam, że będę bezpośrednio odpowiedzialna za proces rekrutacji. Moja kariera zawodowa do chwili objęcia firmy związana była ściśle z technicznymi zadaniami. Pewnie, że w związku z wcześniejszą funkcją dyrektora dużego działu, brałam udział w rekrutacjach,ale nigdy nie zajmowałam się procesem od samego początku, czyli poszukiwaniem i wstępną selekcją. Cieszę się jednak, z takiego obrotu spraw, ponieważ kontakt z człowiekiem jest mi coraz bliższy i coraz chętniej się tymi zadaniami zajmuję.

Pracę zawodową zaczynała Pani w Bombardierze, wcześniej tylko z epizodem w rodzinnej firmie. Ani Bombardier, ani ANBUD nie działają w branżach postrzeganych jako kobiece. Czy brała to Pani pod uwagę?

Dla mnie taki podział na męskie i damskie zawody czy funkcje w zasadzie nie istnieje. Uważam, że zarówno kobieta jak i mężczyzna mogę spełniać się zawodowo na takich samych płaszczyznach i w takich samych obszarach. Ktoś mógłby powiedzieć, na przykład, że praca dyrektora HR nie jest męska. A ja znam kilku fantastycznych mężczyzn na tym właśnie stanowisku. Dlatego w ogóle nie rozpatruję pracy w takich kategoriach.

Pytam, ponieważ na ścieżkach tradycyjnie obieranych przez mężczyzn kobietom zdarza się odczuć, że nie są do końca u siebie. Rozumiem, że Pani takich problemów nie miała?

Nie miałam nigdy. W Bombardierze nigdy mi nie umniejszano, nie deprymowano mnie, nie było trudnych i problematycznych sytuacji. I tak też jest tutaj, w naszej firmie. Tu żadna kobieta nigdy nie usłyszałaby takich rzeczy. Jasne, że dziewczyny na budowach obcują z pracownikami podwykonawców, którzy są już poza naszym bezpośrednim wpływem, ale świetnie sobie radzą. To chyba również kwestia charakteru, że zwyczajnie nie pozwolą na nieodpowiednie zachowania.

Po takiej deklaracji rozumiem, że zwraca Pani uwagę na to, by ANBUD był dobrym miejscem pracy?

Bardzo! U nas faktycznie jest coraz więcej kobiet, ostatnio złożyliśmy kolejne oferty pracy na stanowiska techniczne – jak kierownik robót czy inżynier – właśnie kobietom. Jednak to nie jest tak, że za wszelką cenę dążymy do tak zwanych parytetów. Wielokrotnie już podkreślałam, że dla mnie najważniejsze są kompetencje i nie ma znaczenia płeć. Ważniejsze jest, by kandydat pasował do firmy osobowościowo. Ale udaje nam się znaleźć takie dziewczyny, które spełniają nasze oczekiwania: są wykształcone, doświadczone, zdeterminowane i mają to coś, dzięki czemu radzą sobie z zadaniami w takich specyficznych warunkach, jakie panują na budowie.

Czy to sygnał, że kobiety coraz chętniej wybierają branżę budowlaną?

Coraz częściej to obserwuję. Coraz więcej kobiet aplikuje na stanowiska inżyniera budowy, kierownika robót czy kierownika budowy. I te kobiety są bardzo dobrze przygotowane do takich funkcji. Jak się już decydują na studia budowlane i je kończą, to mają świadomość z czym ten zawód się wiąże. Taka praca musi sprawiać im przyjemność i muszą czuć, że się w niej realizują. Co raz większy udział kobiet w tego typu zawodach to naprawdę dobry trend.

Z kolei dla Pani ANBUD nie był marzeniem. Do firmy weszła Pani w wyjątkowo trudnej sytuacji, po stracie Taty, który ją stworzył. To i dla firmy, i dla Pani moment bolesny.

Wtedy to była przede wszystkim determinacja i chęć ocalenia czegoś, o co Tata walczył i na co pracował całe swoje życie. Ta firma była dla niego praktycznie całym życiem. Nie powiem, że była najważniejsza, bo dla mojego taty najważniejsza była rodzina, jednak ANBUD był jego pasją i w dużej mierze sensem życia; był wszystkim, do czego on dążył i o czym marzył. To był człowiek bez wyższego wykształcenia, który do dużego miasta przyjechał z małej wsi i od samego początku musiał radzić sobie sam ze wszystkim. Nikt mu nie pomógł, nie dostał nawet 100 zł na pomoc w rozkręceniu firmy. I kosztowało Go to bardzo wiele nerwów i życia – z perspektywy czasu może nawet dosłownie – dlatego ja czułam się po prostu w obowiązku, aby „dzieło jego życia” ocalić.

Sytuacja była specyficzna również prawnie, ponieważ to nie była spółka, a jednoosobowa działalność gospodarcza. Więc nie było innej możliwości niż jej przejęcie przed spadkobiercę. To był bardzo trudny proces, jednak nie wyobrażałam sobie postąpić inaczej, niż wejść w to i przeprowadzić firmę przez ten okres. Ale też myślałam, że to będzie na chwilę – że pomogę Mężowi ustabilizować sytuację i będę mogła odejść. Na stabilizację i przeobrażenie w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością poświęciliśmy prawie 4,5 roku. Myślałam, że gdy to nastąpi, to może się wycofam. Tak się jednak nie stało. Jestem w firmie do dziś.

I decyzji o wejściu w ANBUD Pani nie żałuje?

Na pewno nie, ale gdybym miała powiedzieć, czy to była decyzja racjonalna, to nie była taka. Ona była bardzo mocno emocjonalną decyzją. I dziś podjęłabym taką samą.

Na dodatek nie odeszła Pani do dziś, wbrew własnym planom. Czy to znaczy, że ANBUD jest Pani miejscem na dobre?

I tak, i nie. W tej chwili moim życiowym celem – i marzeniem – jest praca psychoterapeuty albo coacha. Głównie z kobietami, by pomagać im w odkrywaniu ich prawdziwych pragnień, celów i dążeń. Chcę pomóc im w definiowaniu swojej tożsamości i dodawać odwagi w realizacji planów. Trochę już tego zawodowo dostaję, nie powiem, choćby przez udział w akcjach jak „To tylko płeć!”. Ale chcę pracować z ludźmi w tym zakresie na 100%.

Uprzedziła Pani następne pytanie. Skąd to poczucie misji, by walczyć o kobiety w Polsce?

Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ale stoi za tym długa droga, którą wewnętrznie przechodziłam, interesując się psychologią i psychoterapią. Najpierw był Jung, teraz bardziej nurt Gestalt. Dalej, poznałam literackie klasyki samorozwoju kobiet, jak „Biegnąca z wilkami” czy „Podróż bohaterki”, oraz inne inspirujące książki. Jednocześnie obserwuję bacznie to, co się dzieje wokół. Nawet nie mówię o kwestiach fundamentalnych, jak prawo do własnego zdania i wyboru, które są nam w tym kraju ewidentnie zabierane. Bardziej chodzi mi o kobiety, które na pozór wydają się silne i samodzielne, ale tkwią w przekonaniach i stereotypach na swój temat. Widzę to też w swoim otoczeniu. Mam wrażenie, że realizują nie tyle swoje cele, co oczekiwania innych wobec nich. Bardzo chciałabym to zmienić, dodać kobietom – już w wieku dziewczęcym – siły i zachęcić je do prawdziwego spojrzenia w siebie, zawalczenia o siebie.

Cel jest szlachetny i daje do myślenia. Czy ma już perspektywę czasową i ramy organizacyjne?

Jestem typem „zadaniowca” – sumiennym, który do wszystkiego musi być przygotowany. Ze spontanicznością i pójściem na żywioł mam lekki problem (śmiech). Dlatego najpierw zaczęłam naukę w szkole psychoterapii Gestalt. Po 4 latach i zdaniu wszystkich egzaminów chciałabym uzyskać certyfikację i móc pracować jako psychoterapeuta. Chciałabym tą pracę wykonywać również pro bono. Może założę fundację, która będzie opiekowała się kobietami w trudnych emocjonalnie momentach? Nie wiem jeszcze, jak to będzie wyglądało. Mam 4 lata, aby pozwolić życiu ułożyć najlepszy scenariusz.

Wspomniała Pani o działalności społecznej. ANBUD angażuje się od lat w projekty wspierające dzieci i młodzież, zresztą nie tylko. Może Pani opowiedzieć, jakie działania są podejmowane obecnie?

Właśnie zrobiliśmy pierwszy krok do nawiązania współpracy z Fundacją Marka Kamińskiego. Chodzi o konkretne wsparcie dla podopiecznych programu Life Plan Academy, który w niestandardowy sposób buduje poczucie wartości i pomaga realizować cele życiowe. To bardzo ciekawa inicjatywa, wspierająca dzieci z różnych środowisk, i myślę, że chcielibyśmy współpracować z tą fundację dalej. Cały czas jesteśmy związani z Fundacją ISKIERKA, z którą cyklicznie współpracujemy przy różnych inicjatywach, od wspólnego wydawania kalendarzy, czy ostatnio książki, przez remonty oddziałów szpitalnych, po koncert w NOSPR, który odbył się w 2020, tuż przed pandemią. To było kapitalne, wielkie wydarzenie z udziałem m.in. Krzesimira Dębskiego czy Darii Zawiałow. Fundacja w pewnym sensie uhonorowała nas rolą w chórze za wieloletnią pomoc. Pomagamy również lokalnej Fundacji Godne Życie z Dąbrowy Górniczej, która przede wszystkim prowadzi ochronki i świetlice środowiskowe. Wybór organizacji wspierających głównie dzieci nie jest przypadkowy, ponieważ – zanim dojrzałam do tematu wsparcia kobiet – pomoc skupiałam właśnie na najmłodszych. Wszystko to dobrze przemyśleliśmy strategicznie, dlatego wchodząc w obszar działań na rzecz kobiet nie zamierzamy rezygnować z dotychczasowego wsparcia dzieci i młodzieży, to dla mnie bardzo ważne. Natomiast z mojej perspektywy – być może czegoś jeszcze nie dostrzegam – w kwestii programów wsparcia dla kobiet wciąż pozostaje bardzo wiele do zrobienia.

Zwłaszcza w obecnej sytuacji politycznej… A skoro jesteśmy przy polityce, startowała Pani w 2019 roku z listy Wiosny do Parlamentu Europejskiego. Nie było zawahania, że to może się przełożyć na firmę?

Nie – jeśli jestem do czegoś przekonana i są wartości, z którymi się identyfikuję, to nie zawaham się mówić i robić rzeczy, które mogą być niewygodne. Nie ma takiej siły, która mogłaby mnie wtedy zatrzymać. Wiośnie bardzo wierzyłam, jak i samemu Robertowi Biedroniowi, choć wtedy jeszcze go nie znałam. Liczyłam, że ta partia może wnieść spore zmiany w myśleniu o równouprawnieniu, o różnorodności, o prawach zwierząt i ekologii. To wszystko są sprawy, w które wciąż wierzę, natomiast – w mojej ocenie – nie wierzy w nie Wiosna. I nie wierzy w nie lewica, czego nie boję się powiedzieć głośno. Wszystko to, co robią w tej chwili, jest moim zdaniem zaprzeczeniem idei ich działania. Zresztą wciąż kobiety nie mają reprezentacji w parlamencie, skoro lewicą – mającą się wypowiadać w imieniu kobiet – rządzą mężczyźni, często nazywani „dziadersami”.

Refleksja jest bardzo bolesna, a jak Pani ocenia sam start w wyborach?

Warto było. Oczywiście – mówiąc wprost – straciłam trochę kasy, ale nauczyło mnie to bardzo dużo. Przede wszystkim: jeśli chcesz działać, to nie w polityce, a na pewno nie w tym układzie. Niekoniecznie na świeczniku, czasami z drugiej linii można robić wiele ważnych i dobrych rzeczy. Działa się samodzielnie, oddolnie, zmieniając swoje najbliższe otoczenie. Jeśli moja postawa wpłynie na dwie, trzy kobiety, to ten efekt później będzie pączkować. Trzeba brać sprawy w swoje ręce i walczyć o swoje ideały samodzielnie, chociaż to nie znaczy, że samotnie. To doświadczenie nauczyło mnie też bardziej realnie oceniać sytuację. Piękny dziecięcy hurraoptymizm trzeba zdystansować i podejść nieco chłodniej. Wtedy tego brakło.

Refleksja na temat samodzielności idzie w parze z innym Pani poglądem: by zamiast na inspirujące postacie, spojrzeć na siebie i z siebie czerpać. Skąd się to wzięło?

Z dużej świadomości siebie, ze wszystkich przeczytanych książek, z długiej drogi samorozwoju, którą zamierzam iść nadal. Swoją przemianę zaczęłam na Akademii Psychologii Przywództwa (APP), u Jacka Santorskiego. To było co prawda w ujęciu biznesowym, ale pozwoliło mi jeszcze głębiej myśleć o sobie. Wtedy pojawiły się różne formy psychoterapii, praca z coachem, teraz szkoła psychoterapii Gestalt – wszystko to bardzo pomaga w pracy nad sobą i swoim rozwojem.

Pani ma za sobą bogate doświadczenie i pracę z ekspertami, rozpoczętą ścieżkę naukową. Przeciętna Polka nie. Jak pomóc jej uzyskać świadomość, że jest wystarczająco dobra?

Pokazać, że jest się „zwykłą kobietą z sąsiedztwa”. W polskiej przestrzeni społecznej funkcjonuje wiele kobiet, tak zwanego sukcesu, które niestety wpędzają inne dziewczyny w kompleksy. Piedestał, bankiety, blichtr – to może tylko pogłębić kompleksy tych, które dopiero wchodzą w dorosłość, zaczynają z niskiego pułapu, chcą coś zmienić. Social media, show-biznes i cały kreowany świat zabijają poczucie wartości zamiast pomóc je budować. W tej sferze jest bardzo wiele do zrobienia, aby pokazać swoim życiem, że nie musi tak być. Nie ma w tym kokieterii z mojej strony: jestem zwykłą mamą, żoną, właścicielką psa i kota. Nie ubieram się na pokaz, nie zakładam maski. I mam sygnały, że ten przekaz dociera. Marzą mi się inicjatywy, które stworzyłyby dla dziewcząt programy rozwoju – takiego life coachingu – uczącego odkrywania piękna, które w każdej z nas jest.

Nie ma Pani wrażenia, że to trochę mierzenie się z pionową ścianą?

Ale my też tę ścianę budujemy. Promujemy i słuchamy ludzi, których nie mamy szansy doścignąć. Zapominamy, że nie definiuje nas torebka od tego czy tamtego projektanta, ani rozmiar XS. W rękach marek, fundacji, ale też mediów – w tym Waszego wydawnictwa – jest odejście od nieosiągalnego ideału na rzecz namacalnych wzorców dla kobiet. Z jednej strony wszędzie dziś liczą się zasięgi, ale z drugiej – te zasięgi można przecież wykorzystać, by przedefiniować pewne rzeczy. Kapitalnym przykładem jest kampania marki YES. Oczywiście chcą przede wszystkim sprzedać produkt, nie ma się co czarować. Ale przy okazji robią kawał dobrej roboty. Starsza pani może sobie zrobić tatuaż, dwie kobiety mogą się pocałować, w każdym rozmiarze można czuć się kobieco. To jest to, co powinniśmy pokazywać.

W zeszłorocznym wywiadzie dla innego wydawnictwa dostałam pytanie, kim jest dla mnie businesswoman. To nie są te panie z gal i sesji modowych (niczego im nie ujmując!), dla mnie to bardziej fryzjerka, która sama prowadzi salon, dokładnie wie, czym jest zmaganie się z ZUS, Urządem Skarbowym czy szeroko komentowanym Polskim Ładem. I właśnie o takich kobietach biznesu powinno się mówić. Takie „zwyczajne” kobiety mogą być dużą motywacją dla innych. Innym symbolem kobiety sukcesu jest jej strój – najczęściej szpilki, droga torebka i szyty na miarę garnitur. Zapominamy jednak, że to nie to, co nas definiuje. Ja na przykład do pracy chodzę w swetrach i trampkach. I dobrze mi z tym.

Skoro jesteśmy przy definiowaniu: podpisała się Pani pod słowami z APP, że to nie firma definiuje Panią, ale Pani firmę…

Przechodząc z Bombardiera do ANBUD miałam duży kompleks. Bombardier – duży międzynarodowy koncern. Moje stanowisko też było „imponujące” – dyrektor w strukturach globalnych. Istne „wow”. Przechodząc do swojej firmy miałam wrażenie, że robię nie dwa kroki w tył, ale tysiąc kroków. To oznaczało powrót do małej, rodzinnej firmy, która w dodatku siedzibę miała w domku jednorodzinnym. Wtedy było to dla mnie naprawdę ogromnym źródłem frustracji i kompleksów. Dzięki APP zrozumiałam, że to ja współdecyduję, jaka ta firma będzie. Tacie wystarczyła mniejsza skala, ja potrzebowałam więcej. Dlatego nie dałam się „małej” firmie przytłoczyć, po prostu potrzebowałam, żeby ona stała się większa. Oczywiście na wyniki składa się praca wielu osób, a firmę prowadzimy z mężem Danielem, ale moje podejście też było ważne. Nie powiem, żebym ANBUD kochała, ja do firmy podchodzę zadaniowo. Nigdy nie będzie to dla mnie tak ważne, jak było dla Taty czy jest dla Daniela. Ale z pełnym zaangażowaniem pomogłam przedefiniować tę firmę.

Z efektów można być dumnym, ale prowadzenie firmy z partnerem życiowym – zwłaszcza będącej skarbem po Tacie – na pewno jest wyzwaniem. Jak się układa współpraca zawodowa z Mężem?

Szczerze powiedziawszy, to… różnie (śmiech). Najważniejsze jest rozdzielenie funkcji i ról, wyznaczenie granic przestrzeni i kompetencji. Ja kompletnie się nie znam na budownictwie i wcale się tego nie wstydzę. Więc nie wchodzę w ogóle w kwestie – nazwijmy to szeroko – produkcyjne. Nie uczestniczę w przetargach od strony technicznej, nie wybieram podwykonawców ani technologii. To nie ja buduję relacje z klientem, bo ja pewnie nie miałabym z nim o czym rozmawiać, przynajmniej technicznie. Za to ja jestem tym tak zwanym „back office”. Odpowiadam za umowy cywilno-prawne, marketing i cały CSR, zarządzanie zasobami ludzkimi, rekrutacje. Nie zawsze było tak łatwo, czasem wciąż nie jest. Była między nami rywalizacja o prymat. Dzięki APP i dużej pracy nad sobą zrozumiałam, że to niepotrzebne. Swoje cele mogę realizować bez oglądania się, czy jestem najważniejsza. Więc to Mąż jest prezesem, strategiczne decyzje podejmujemy razem, ale w swoje kompetencje nie wchodzimy. Inaczej się nie da.

Ale, choć ANBUD doczekał się godnej siedziby, praca pewnie wciąż wchodzi do domu?

Tego nie można uniknąć, cały czas ktoś musi stać na straży firmy. U nas to przede wszystkim Daniel, ponieważ on uwielbia to, co robi, uwielbia firmę. To zresztą upoważnia Go do roli lidera. Tyle że jest też pracoholikiem. Więc kiedy wyjeżdżamy, to ja resetuję się szybko, on nie – w pracy jest cały czas. Jednak dzięki temu, że pracujemy razem, łatwiej mi jest zwrócić mu uwagę i zatrzymać go wyłączając na przykład laptopa czy telefon. Sielanki na pewno nie ma, ponieważ potrafimy w domu kłócić się o sprawy firmowe. Ale taki już jest układ, że nie da się wyjść o 16:00 i powiedzieć „teraz jesteśmy już tylko mężem i żoną”.

Do męża i żony w firmie dodajmy potomstwo, psa, kota i ciągły rozwój. Jak znaleźć czas na wszystko?

Nauczyłam się, że we wszystkim trzeba znać umiar. Mam swoje aspiracje, ale nie potrzebuję mieć ciągle więcej i więcej. Firma się rozwija i to jest super. Natomiast uważam, że sukces przychodzi wtedy, kiedy nie jest celem samym w sobie. Jeśli będziemy wierni sobie, swoim wartościom, to reszta przyjdzie sama. Nie zabijam się o prestiż, o pierwsze miejsca i to chyba bardzo pomaga. Czasem z firmy wychodzę nawet o 20:00, bo tego wymaga sytuacja, ale są okresy, że bez wyrzutów sumienia wychodzę przed 14:00. Nie muszę już o nic zabiegać ani nikomu niczego udowadniać. A szczególnie samej sobie!

Exit mobile version