Site icon Sukces jest kobietą!

Monika Skórska: Mam apetyt na życie!

​Kończy czwarty kierunek studiów, ma trzech cudownych synów i masę kolejnych pomysłów. Ten najważniejszy realizuje z Tatą, którego przekonała do medycyny estetycznej.

Niektórzy mówią, że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu. Jak to się więc stało, że zaczęła Pani współpracę z Tatą?

Już dawno, dawno temu, jako mała dziewczynka, mówiłam „Tato, będziemy razem pracować”. Ale nasze zawodowe drogi nie od razu się połączyły. Tata jest lekarzem, więc robił swoje, a ja pracowałam w korporacjach, nawet jeśli związanych tematycznie z rynkiem medycznym. Jednak myśl o pracy razem we mnie została, dlatego też zaczęłam motywować go do stworzenia czegoś własnego. Jego bazową profesją jest chirurgia, ale kierunkowałam Tatę w stronę medycyny estetycznej, jako uzupełnienie. Na początku miał opory, ponieważ wcześniej w naszej rodzinie wszyscy pracowali u kogoś. W konkretnych godzinach, bezpiecznie, za ustaloną kwotę, dlatego myśl o swojej działalności szła z pewnymi obawami. Dopiero ja z Bratem zaczęliśmy przełamywać ten schemat w swoich działalnościach.

Czułam, że to dobry pomysł, więc poszłam na studia z zarządzania placówkami medycznymi i w pewnym momencie – będąc na urlopie macierzyńskim – uznałam, że tak nie może być, że mam za dużo czasu wolnego! (śmiech) A dodam tylko, że dwóch najmłodszych synów rodziłam, rok po roku! Nie chciałam już siedzieć w domu, podjęłam decyzję o rezygnacji z etatu. Były obawy, ale zaczęliśmy skromnie, od wynajmowania małego gabinetu. Uczyliśmy się nie tylko samej pracy, ale też funkcjonowania razem. W końcu to oznacza przebywanie ze sobą długo i na innej stopie niż w domu. Natomiast dziś rozumiemy się już bez słów.

Był okres przejściowy, kiedy musieliście z Tatą się dotrzeć?

Bardziej w sensie technicznym. Zaczęłam od asystowania przy zabiegach. Musiałam nauczyć się, co robić i w którym momencie. Natomiast mój Tata jest bardzo opanowanym człowiekiem, więc z obu stron daliśmy sobie sporo tolerancji i przestrzeni. W ogóle, jest wspaniałym facetem, w dużym skrócie. Wiadomo, że na początku cała sytuacja była nowa, ale tarć czy zgrzytów uniknęliśmy. Nawet pacjenci czasami są zdumieni, kiedy w trakcie wizyty powiem „Tato”. Pytanie „jak wy się dogadujecie?!” znam dobrze. I dogadujemy się równie dobrze! Każde z nas ma swoje życie, swoją rodzinę. Ja z trójką dzieci, tata z dyżurami. Gdyby nie wspólna praca, pewnie widywalibyśmy się rzadziej. W pewnym sensie więc nadrabiamy, do tego wzajemnie się motywujemy i uzupełniamy.

Na pewno patrzyliśmy na sprawę wspólnej działalności z innych perspektyw. Z racji zawodu Tata ma do zabiegów zdrowy dystans, ponieważ widział wiele ludzkich tragedii i zabiegi estetyczne nie są dla niego powodem do dużych obaw. Oczywiście skupienie i pokora są przy każdym pacjencie, ale świetnie umie okiełznać emocje. W tym sensie jest dla mnie wsparciem, ponieważ miewałam nieprzespane noce i martwiłam się zabiegami, a on mnie wycisza i pozwala wrócić do porządku. Zresztą, mam wokół siebie więcej osób, na których mogę polegać i dla których sama chcę być wsparciem.

Trudno było Tatę przekonać? W końcu chirurgia to ciężki kaliber, nic nie ujmując medycynie estetycznej.

Trochę mi to zajęło, zanim go przekonałam. Medycyna to leczenie ludzi i to jest jego główne powołanie. Samemu pewnie byłoby mu ciężko się zmobilizować, ale finalnie jest z tego kroku zadowolony. Oczywiście pewne znaki zapytania były, bo z jednej strony zawsze wierzył we mnie i mówił, żebym robiła coś swojego, ale z drugiej – prowadzenie działalności pod swoim nazwiskiem było dla Niego nowe. Zaczęliśmy spokojnie, ale poszedł w to i pewnie z czasem, bliżej emerytury, proporcje wykonywanej pracy przechylą się na korzyść medycyny estetycznej. Tata jest przy pacjentach od 40 lat, dyżuruje i nie chce z tego rezygnować do końca. Ale pewnie dyżurów będzie brał mniej, by jak najdłużej cieszyć się dobrym zdrowiem.

Muszę wrócić do słów o „nudzie” na macierzyńskim. Przy trójce malutkich dzieci! Czy te dzieci mają aż tak idealne charaktery?

Nie, Boże! Mam trzech synów, więc po powrocie do domu jest taki hardcore… (westchnienie) no, dużo się dzieje. Zresztą, rano też się dzieje. Ale mam chyba taki apetyt na życie, że nie przestaję. Na pewno wynika to z cech charakteru, jak pracowitość, ale też dużo pracy wkładam w to, żeby tę energię mieć. To nie tak, że budzę się i zawsze jestem gotowa do walki. Pracuję nad tym, motywuję się. To, czym się teraz zajmuje, zawsze gdzieś grało w moim sercu. I wiedziałam, że albo to zrealizuję, albo zostanę z poczuciem niespełnienia. Na urlopie macierzyńskim przygotowywałam się do tego nocami, uczyłam się. Oczywiście mogłam liczyć na pomoc bliskich przy opiece nad dziećmi, ale oszukałabym, gdybym powiedziała, że to nie wymagało wysiłku.

Wysiłek to łagodnie powiedziane. Czytelniczki pewnie jeszcze nie wiedzą, że poza działalnością gospodarczą, asystowaniem przy zabiegach i wychowaniem dzieci właśnie robi Pani czwarty kierunek studiów!

Tak, jestem teraz na kosmetologii. I myślę na temat medycyny… ale zobaczymy, na ile czas pozwoli. Sporo rzeczy zdążyłam rozpocząć i otwierają się przede mną różne furtki. To są procesy, które wymagają czasu i zaangażowania, więc – żeby faktycznie pójść na medycynę – musiałabym sobie bardzo dobrze poukładać inne sprawy w życiu. Pewnie znów uśmiechnęłabym się do rodziny z opieką nad synami. Ale cóż, życie jest piękne! (śmiech)

Co się robi, żeby podtrzymać takie nastawienie?

To nie przyszło samo. Właśnie przy okazji Sukces jest Kobietą odpowiadałam na pytanie, co uważam w sobie za wyjątkowe. Jakiś czas temu miałabym ogromny problem z odpowiedzią na to pytanie. W swoim życiu, od pierwszych lat, słyszymy wiele rzeczy na swój temat – dobrych i złych. Niestety, łapiemy się tych bardziej negatywnych i one nas zaczynają definiować. Zaczynamy uważać się za niewystarczających do czegoś, czasami nawet do wszystkiego. W swojej drodze doszłam do momentu, w którym dostrzegłam, że ja też jestem w jakimś aspekcie wyjątkowa, że mi też coś może się udać. Oczywiście z pokorą, bez samouwielbienia, tego nauczył mnie Tata i do dziś pilnuje, żebym nie obrosła w piórka. Teraz, po tej „przemianie”, każdy dzień zaczynam od dziękowania za to, co mam. Zauważyłam, że im więcej mam tej wdzięczności, w tym za rzeczy z pozoru oczywiste (np. sprawne nogi, zdrowie dzieci), tym bardziej się nakręcam. Dodatkowo wizualizuję sobie marzenia, które mam, i ten power przychodzi. Oczywiście są dni, kiedy padam i mój organizm nawet po trzeciej kawie się nie podniesie. Ale one przychodzą rzadko, chyba mam genetycznie większą odporność na brak snu (śmiech). Tata też całe życie mało spał!

Są też wspomniani już ludzie wokół, którzy wesprą, pomogą wrócić na właściwe tory.

Oj, bardzo – trzeba mieć takich ludzi! A może nie tyle trzeba, co ogromnym szczęściem jest, kiedy staną na naszej drodze. Mam kilka takich osób, bardzo różnych, i każda jest w stanie w innym momencie podać mi rękę. Czasami naprawdę niewiele potrzeba, choćby innej perspektywy na problem. Wtedy łatwiej spojrzeć w zaufaniu na sprawę i zamiast skupiać się na bólu, strachu, można wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski. Przecież we wszystkim – czy to sport, czy nauka, czy działalność – potrzeba wytrwałości i pokonywania barier.

Cztery kierunki studiów, troje dzieci, własna działalność… jest coś, w czym wytrwałości Pani brakło?

Muszę się jeszcze zmotywować do biegania! (śmiech) Jako nastolatka uprawiałam dużo sportów, choć nigdy nie byłam typem mega szczupłej, wyżyłowanej dziewczyny. Tata jednak zaszczepił we mnie aktywne spędzanie wolnego czasu. Graliśmy w siatkówkę, w tenisa stołowego, jeździliśmy na rowerze, było tego sporo. Kontynuowałam aktywność długo, choć tylko rekreacyjnie, do momentu pojawienia się dzieci. Czuję, że mam to do przepracowania, nie tyle w kontekście wyglądu, co zdrowia. Chciałabym wygospodarować sobie czas na więcej aktywności, choć nie ma go wiele.

A synowie pewnie jeszcze za młodzi, żeby wspólnie wziąć się za sport…

Najstarszy już trenuje kickboxing, lubi to, a ja Go wspieram i motywuję. Natomiast młodsi to jeszcze maluchy, więc u nich wchodzi w grę ewentualnie korektywa w przedszkolu (śmiech). Oczywiście rowery i spacery praktykujemy, chłopaki dużo biegają, ale jeszcze pewne rzeczy trzeba przeorganizować. Myślę, że to się zadzieje!

Ostatni raz wypomnę dorobek, czyli rodzina, cztery kierunki i firma, a wszystko to tuż po trzydziestce. Taki był plan?

Nie, to zupełnie nie było planowane. Na pewno czułam z serca, że chcę iść w tego rodzaju działalność, natomiast nie wszystkie okoliczności były aż tak cukierkowe, było mi w pewnych momentach trudno. Na trzecim roku studiów urodziłam dziecko, wyszłam za mąż, w trakcie był rozwód i pewnie byłabym gdzie indziej, gdybym nie decydowała się na dzieci wcześnie. Ludzie dokonują różnych wyborów – jedni najpierw zakładają rodziny, inni robią kariery, a u mnie potoczyło się to tak. Nie żałuję niczego, absolutnie, ale gdyby ktoś powiedział mi ileś lat temu, że będę miała trójkę dzieci, działalność, kolejne studia, to bym się śmiała. A dziś śmieję się, że jeszcze trochę i mnie z domu wyrzucą, tyle się dzieje! (śmiech) To jest piękno życia, że nigdy nie wiemy, co się wydarzy.

Pani historia, zresztą jak wiele w tym projekcie, pokazuje coś niedostrzegalnego dla mężczyzn: jak brzemienną decyzją w życiu kobiety jest ta o posiadaniu dziecka. Ale też różnorodność Waszych historii dowodzi, że nie ma jednego optymalnego scenariusza.

Na pewno nie jesteśmy wszyscy z jednej foremki, nie dla każdego to samo będzie dobre. Idealną sytuacją byłoby umieć sobie odpowiedzieć na pytanie: czego ja faktycznie chcę? I pójść w to! Wtedy już drugorzędne jest, czy wypada mieć dzieci, czy nie wypada. Cieszę się, że podejście społeczeństwa się w końcu zmienia i kobieta może powiedzieć, że nie chce, nie zamierza mieć dzieci. I nie powinna narażać się na ostracyzm takimi słowami. To nie jest żaden obowiązek. Jestem za wolnością człowieka niezależnie od płci, nie można wrzucać wszystkich do jednego worka i naciskać na posiadanie potomstwa. Nie zamierzam zresztą ukrywać, że nauka i rozwój są trudniejsze, kiedy ma się dzieci. Wszystko wymaga czasu, wysiłku i tego się nie uniknie. Kocham moje dzieci najmocniej na świecie i zrobiłabym dla nich wszystko, ale to naprawdę jest wysiłek. Na ten wysiłek zdecydowałam się sama i w zamian dostaję od nich ogrom miłości, który rekompensuje wszystko. Natomiast nie każdy musi tak odczuwać, tego chcieć. I ważne jest, by móc iść za swoim głosem.

Zwłaszcza kiedy na macierzyńskim wymyśla się firmę, a później ona kwitnie, pomimo startu w małym gabinecie.

Budżet nie był na początku duży, choć był odkładany latami i to były wszystkie oszczędności moje i mojego Partnera (śmiech). Natomiast nie chciałam porywać się z motyką na słońce. Branża jeszcze świeża, nie wiedziałam jak dużo klientów będzie. W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że czas przenieść się do większego, bardziej docelowego lokalu. Dodatkowe gabinety, większy personel – tam zaczęło się to dobrze rozwijać. Natomiast od początku miałam naczelną zasadę przekazywaną wszystkim współpracownikom: kiedy ktoś do nas przychodzi – czy na zabieg wysokomarżowy, czy na poradę – ma być potraktowany wyjątkowo. Były takie czasy, kiedy miałam umówione dwie osoby dziennie, ale do gabinetu i tak jechałam z wdzięcznością, że te osoby są, a ja mogę je obsłużyć. I naprawdę, jak by to nie brzmiało, upatruję w tym przyczyny, że biznes zaczął się kręcić. Dziś stoimy przed perspektywą otwierania kolejnych miejsc i mam nadzieję, że uda się to zrealizować!

Skalowanie działalności wiąże się z rozbudową zespołu, a to z kolei niemałe wyzwanie. Nie ma Pani problemu z delegowaniem obowiązków i zaufaniem, gdy nie wszędzie można być osobiście?

W poprzednich miejscach pracy nie nabierałam kompetencji w zarządzaniu ludźmi, więc do pewnego stopnia działam po omacku. Zauważyłam, że ludzie mają rozmaite kompetencje i niemałą sztuką jest odpowiednio dopasować człowieka do roli dla niego najlepszej, nie wpychać go na siłę w inne obowiązki. Do tego dochodzą emocje, nie jesteśmy przecież maszynami, więc na pewno jest się czego uczyć i robię to. Zasady i ramy są konieczne, ale ludzie to miękka materia i nie da się skodyfikować wszystkiego.

Jeszcze inną miękką materią jest klient, który w Skórski Klinika ma się czuć wyjątkowo niezależnie od wydanej sumy. Do niego też trzeba podejść w odpowiedni sposób…

Każdy przypadek jest inny, każda osoba ma inne potrzeby i wychwycenie tego jest istotne. Z jednej strony mamy to, co mówi nam o sobie pacjent, a z drugiej – co mówi jego ciało. Na przykład: przychodzi pani i widzi u siebie coś, co chce poprawić. Ale nie zna (bo to nasze zadanie!) zmian, jakie będą zachodziły w przyszłości. My rozumiemy proces starzenia i do nas należy połączenie jej oczekiwań z tym, co da jej najbardziej zadowalający efekt w dłuższej perspektywie. Zwykle wychodzi to naturalnie, natomiast zdarza nam się odmówić. Nie ma nachalnej sprzedaży usługi, nie chcemy tak pracować. Jeśli uważamy, że coś pacjentce nie wyjdzie na dobre, to tego nie zrobimy. Jasne, krótkoterminowo przyniosłoby nam to korzyści, ale po jakimś czasie bylibyśmy już tylko kolejną „fabryką botoksu”.

O botoks miałem właśnie pytać: niestety z pompowaniem botoksu, bardzo pejoratywnie, medycyna estetyczna kojarzona jest przede wszystkim.

Bo tak się dzieje, niestety. Można dodawać, wypełniać i tak w nieskończoność. Tylko po co? Dla mnie wtedy ta praca nie miałaby sensu, nie chcę, żeby tak było. Muszę być uczciwa w tym, co robię. Tata również, a to my pierwsi konsultujemy pacjentki. My się pod tym podpisujemy nazwiskiem, więc zależy mi, żeby wychodzące od nas panie – bo to przede wszystkim panie – wyglądały zdrowo, świeżo i z klasą. Ale to nie oznacza usunięcia wszystkich zmarszczek. Zmarszczki nie są złe, muszą tylko być ładne.

Odmówienie klientowi z troski o niego wymaga jednak pewnej odwagi i jednocześnie delikatności.

Jest to ciężkie, ale człowiek się uczy, nabiera większej pewności. Na początku miałam przeświadczenie, że muszę dla klientek zrobić wszystko. W końcu zależy nam na otoczeniu ich opieką. Tymczasem zdarza się, że prawdziwą opieką nie jest pokorne realizowanie życzeń, ale niewykonanie czegoś, co byłoby złe. Trzeba postawić pewne granice, nawet jeśli ktoś się upiera, bo pokłada w danym zabiegu wielkie nadzieje. Dużo energii poświęcamy na uświadamianie paniom, jak najlepiej zadbać o ich skórę, co najlepiej byłoby zrobić, co da trwalsze efekty. Szukamy konsensusu i one zwykle faktycznie w to idą, nawet jeśli przyszły z czymś innym.

Wszyscy jesteśmy niecierpliwi i liczymy na szybkie efekty. Czy to z dietą, czy z ćwiczeniami, czy ze zmianą stylu życia. Więc jest zrozumiałe, że klientkom zależy na szybkiej i zauważalnej poprawie. Nie zawsze jednak szybsza droga okazuje się lepsza. Zdarza nam się co prawda wykonać zabieg nie do końca optymalny w naszej ocenie, natomiast tylko jeśli klientka posiada pełną świadomość jego skutków i wciąż jest przekonana, że właśnie tego chce.

Jest w tym sporo psychologii, bo klientkę nie tylko trzeba uświadomić, ale też zrozumieć, z czego biorą się jej potrzeby. Może za tym stać głębokie poczucie niedoskonałości, które psychicznie wyniszcza.

Dokładnie, stąd też chyba przypadki przerysowywania się, ciągłego dokładania. Wszystko ma swoje podłoże, nie bierze się z księżyca. Natomiast wiele pań poprawia sobie coś drobnego i już mają lepszy humor i więcej energii do życia. Sama jestem kobietą i wiem, co to znaczy. Jakość życia po prostu rośnie. Kiedy widzę uśmiech klientki, to czuję dumę, że udało się zrobić dla niej coś, co ten uśmiech wywołało!

Exit mobile version