Site icon Sukces jest kobietą!

Marta Omachel: W swoim rytmie, na swoich warunkach

​Choć w projektowaniu wnętrz odnalazła się niedawno, to szybko wyrobiła sobie markę. Przewagą Marty Omachel jest pasja i umiejętność mieszania stylów. A kiedy trzeba, zakłada kask i rusza na budowę!

Czytając o Pani dorobku wyjątkowo uderzył mnie fakt, że Pani kariera we wnętrzarstwie rozpoczęła się dosłownie kilka lat temu i już udało się zbudować silną markę indywidualną. Co trzeba mieć, by osiągnąć taki efekt?

Chyba zawsze miałam w sobie poczucie estetyki, wyczucie. Ale… no właśnie, ale! Wyszłam za mąż, urodziłam córkę, zajęłam się macierzyństwem. W międzyczasie prowadziłam dwa sklepy, tzw. second hand – outlet. Zawsze chciałam mieć coś swojego, swoje pieniądze (jakie by nie były, ale swoje), żeby czuć się choć trochę niezależną. Kilkanaście lat temu był dobry czas na taką działalność, sprowadzaliśmy m.in. końcówki kolekcji z Londynu i był to bardzo dochodowy biznes. Dbałam o biznes, ale kompletnie tego nie czułam. Zaczęły też otwierać się „sklepy na wagę”, dochody spadły odczuwalnie i wtedy postanowiliśmy, że zamykamy tę działalność. Może gdybym lubiła tę pracę, powalczyłabym dłużej, ale nie dawała mi ona spełnienia i satysfakcji. I wtedy poznałam wspaniałą dziewczynę, Monikę Piwońską, świetną projektantkę i właścicielkę salonu mebli kuchennych. Zaprzyjaźniłyśmy się. Ona dała mi przysłowiowego kopa, ja podeszłam do tego całym sercem i odpowiedzialnością i dziś mam pracę swoich marzeń.

Czyli to nie był plan ze sztywną strategią, harmonogramem, szacowanymi wynikami?

Nie, przeciwnie! Szukałam swojej drogi długo, bo aż jakieś 30 lat (śmiech). Zaczęło się od Moniki i urządzenia swojego mieszkania. Wystawiłam zdjęcia aranżacji na jednej z grup tematycznych na Facebooku, gdzie odzew przewyższył moje najśmielsze oczekiwania. Postanowiłam działać, bardzo niepewna siebie (bo kto będzie brał mnie poważnie bez ukończenia ASP), zapisałam się na kurs projektowania i aranżacji wnętrz. Tam również miałam szczęście, poznałam drugą świetną kobietę – Matyldę Jandy (projektantka i wykładowczyni kursu), która również zauważyła, że mam to coś… I to chyba cieszy mnie najbardziej, że na tej prostej zasadzie ludzie wciąż są zainteresowani moją pracą, że szanują jej efekty. Widzą, że jestem kulturalna, pracowita i uczciwa. Oczywiście fachowość i wiedza techniczna jest bezdyskusyjna, ale mam wrażenie, że dla klienta liczy się też osobowość.

Klient nie musi przecież znać specyfiki zawodu. Może odnosić wrażenie, że to jak otwarcie katalogu i stwierdzenie „do tej sofy będą te zasłony”. A to przecież ogrom pracy.

Powiedziałabym wręcz, że w moim przypadku to jest praca 24 godziny na dobę. Nawet kładąc się spać, ja wciąż buszuję, wciąż coś wymyślam, czasami nawet zmieniam całą koncepcję. Zdarzało mi się już, że pod koniec projektu znajdowałam nowy element, który po prostu musiałam w nim uwzględnić, choćby to wymagało zmiany połowy planu. Ale lubię to, żyję tym, więc ten dodatkowy wysiłek to wciąż frajda. Poza tym, mam bardzo fajnych klientów, często dają mi wolną rękę i staram się zrewanżować wykonaną pracą za zaufanie, jakim mnie darzą. Rozmawiając z nimi przede wszystkim słucham ich potrzeb, dopiero później sama mówię. Czyli inaczej niż w życiu prywatnym, bo tu słucham mniej. (śmiech)

A jeśli klient mówi coś, na co Pani nie może się zgodzić? To zawsze trudny moment w rozmowach.

Twardo mówię: ja bym tak nie zrobiła. Nie boję się takich sytuacji, kulturalnie komunikuję i wyjaśniam, dlaczego ten pomysł nie jest najlepszy i jakie inne rozwiązania należy rozważyć zamiast niego. Mogę przystać na taki pomysł, ale z zastrzeżeniem, że zostanie to wykonane na odpowiedzialność klienta. Zresztą, to nie zawsze są duże sprawy. Czasami ktoś pyta, czy może jeszcze jedną rzecz powiesić, coś dołożyć. Jeśli on będzie się z tym lepiej czuł, to przecież jest to jego dom. Zawsze trzeba pamiętać o tym, że zadaniem projektanta jest komuś pomóc, a nie tylko zrobić coś dla swojej satysfakcji.

Czyli z jednej strony wywiad, z drugiej perswazja i psychologia.

Tak, zdecydowanie. To złożony proces, ponieważ do ustalenia jest masa szczegółów. Ale z ludźmi trzeba umieć rozmawiać i mieć do nich cierpliwość. Nie ukrywam, że i mi zdarzają się chwile, kiedy jestem poirytowana, ale trzeba to w sobie okiełznać. Klient nie tylko płaci, ale też decyduje o swoim przyszłym domu. On może, ale wcale nie musi mieć gustu zbieżnego z moim, więc trzeba szukać złotego środka. Oczywiście nie można pozwolić wejść sobie na głowę, szacunek musi działać w dwie strony. Jednak w pierwszej kolejności szacunku i pokory wymagam od siebie.

Pokora to też coś, co często przewija się w naszych rozmowach z Kobietami Sukcesu – nie można dać się ponieść swojemu ego.

Nigdy nie można spocząć na laurach albo uznać, że wie się wszystko, absolutnie! Nie ma takiej opcji i ja też nie wstydzę się powiedzieć, że bardzo często ktoś mi pomaga. Moja mentorka Matylda Jandy, czy moja wspólniczka i przyjaciółka Monika Piwońska. Wciąż się uczę, zwłaszcza technicznie, ponieważ nie jestem po architekturze. Dlatego proszę o pomoc, mam świetnych ludzi obok i zawsze będę im wdzięczna za to, że działamy wspólnie.

To pokazuje, jak ważne jest spotkanie odpowiednich ludzi.

Oczywiście, że tak, o tym właśnie świadczy moja historia. Byłoby grzechem nie przyznać tego i próbować sobie samej przypisać zasługi! Trzeba mieć szczęście do ludzi, których spotykamy na swojej drodze i jeśli mamy takie szczęście – szanujmy to! Żyjemy wśród ludzi i czynnik ludzki jest niewątpliwie jednym z kluczy do pokonywania barier. Jestem im bardzo wdzięczna za wiarę, pomoc i wsparcie i z tego miejsca pozwolę sobie bardzo mocno im podziękować raz jeszcze.

A czy, mając wsparcie życzliwych ludzi, ma Pani dla siebie już plan na kolejnych 5 czy 10 lat?

W tej chwili jestem bardzo zadowolona z tego, do czego doszłam. Jestem szczęśliwa i bardzo dumna z tego, co mam, z każdego kolejnego zlecenia. Z tego, że na kilka miesięcy wprzód mam już zapisanych klientów i wciąż są chętni, w dodatku gotowi na mnie poczekać. Przede mną jeszcze sporo nauki, dlatego w tej chwili stawiam na swój rozwój i cieszę się z tego, co już udało się wypracować.

Skoro są zlecenia z wyprzedzeniem, myśli Pani o poszerzeniu działalności o kolejne osoby?

To jeszcze nie temat na dziś. Aktualnie sama mam przed sobą sporo nauki, dopiero później będę mogła zabrać się za uczenie innych. Oczywiście marzę o tym, żeby zaoferować komuś staż, żeby kogoś „spod swoich skrzydeł” wypuścić – to byłoby piękne. Ale do tego sama muszę nabrać odpowiedniego doświadczenia i kompetencji. Wracamy do pokory, którą trzeba mieć. Nie tylko dla siebie, ale i przyszłych pracowników muszę jeszcze się rozwijać. Na przykład, dziś nie mam nawet strony internetowej, tylko profil na Facebooku, zresztą rzadko aktualizowany. Dlaczego? Ponieważ cały czas mam tyle pracy, że… kiedy?

Kolejka zamówień to spory luksus, ale w prowadzeniu firmy trzeba być przygotowanym na nagłe zmiany. Przykładem może być pandemia, która wielu branżom wywróciła świat do góry nogami.

W mojej branży tego na szczęście nie odczuliśmy, za co jestem ogromne wdzięczna! Zresztą, czasami mam wrażenie, że za wszystko dziękuję (śmiech), ale naprawdę tak jest. Zwłaszcza widząc, jak wielu ludziom świat runął. W projektowaniu wnętrz na szczęście było zainteresowanie, choć przyszły też zmiany. Konieczność pracy zdalnej, zwłaszcza na późniejszych etapach realizacji projektu, to duże utrudnienie. Osobiście kocham jeździć, dotknąć, zobaczyć, usiąść – przecież musimy znać faktury materiałów, umieć ocenić funkcjonalność i komfort mebli. Tego mi bardzo brakowało, bo zamawianie online to zupełnie co innego niż osobista znajomość produktu.

Z drugiej strony, jeżdżenie za zakupami, badanie produktów czy materiałów – to też trzeba lubić. Podobnie jak myślenie nad projektami nawet przed snem.

Jak najbardziej. Ale ja po prostu lubię pracować, być w ruchu. Z tym nie ma żadnego problemu. Cały czas mój umysł jest nastawiony na odkrywanie i tworzenie.

Nie pojawia się myśl „jestem już zmęczona”?

Oczywiście, czasami jestem zmęczona, to cena pracy na swoje nazwisko. Ale większym problemem były wątpliwości, czy ja się do tego w ogóle nadaję. Na przykład przy moim pierwszym większym zleceniu. To był dramat, kompletnie nie mieliśmy z klientem zdrowej chemii i w połowie współpracy się rozstaliśmy. Wtedy zadałam sobie pytanie, czy nie porywam się z motyką na słońce. Na szczęście później było już tylko lepiej. Do dziś pojawiają się myśli, czy klientowi spodobają się zaproponowane rozwiązania. Nawet będąc zadowolonym ze swojej pracy, trzeba brać pod uwagę, że ktoś może postrzegać to inaczej. Pewność siebie jest potrzebna i zdrowa, ale nie może być przesadna.

Zwłaszcza w pracy z klientem. A ten może być trudny. Zdarza się krytyka projektu?

Bardzo lubię, kiedy ktoś szczerze stawia sprawę. Oczywiście, wiele zależy od sposobu wyrażania krytyki. Konstruktywną krytykę przyjmuję, mówiąc wprost – biorę na klatę. Nie szkoliłam się z komunikacji biznesowej, dlatego czasami na pewno „strzelam babola”, ale analizuję swoje zachowanie i robię sobie w pewnym sensie rachunek sumienia. Jeśli zdarzy mi się w którąś stronę przesadzić, to pracuję nad sobą, by to zmienić. Jeśli jest błąd, to trzeba się do niego umieć przyznać, w miarę możliwości naprawić i nie popełniać go więcej. Jednocześnie nie zamęczam się takimi myślami, bo nie można żyć popełnionym błędem – wyciągam wnioski i idę dalej.

Wspomnieliśmy, że zaczęła Pani od macierzyństwa, nie kariery. Dziś, gdy zlecenia spływają, może Pani być dumna z nastoletniej córki. A wychowanie dziecka to też niemały sukces.

Jasne, to jest mój ogromny sukces! Oczywiście każda matka o swoim dziecku tak powie, nie ma żadnej dyskusji. Dla mnie na pierwszym miejscu jest dom, koniec kropka. Dopiero później jest praca i nigdy nie będzie odwrotnie. Te sfery zazębiają się, bo muszą, jednak priorytetem jest rodzina. Czasami nie wszystko mam poukładane, ale też dziś Agatka jest już tak duża i samodzielna, że bardzo wiele spraw jest zupełnie bezproblemowych. Mam nadzieję, że za tych 5 lat, kiedy będzie dorosłą kobietą, potwierdzi, że zdaliśmy egzamin.

Rodzina jest na pierwszym miejscu, a jak zareagowali, gdy zmieniła Pani ścieżkę kariery i poświęciła się projektowaniu wnętrz?

Zawsze mogłam na nich liczyć. Mój mąż jest tu absolutnie na pierwszym planie, ale też mama, rodzeństwo, babcia – wszyscy najbliżsi, również przyjaciele i znajomi. Myślę, że wszyscy trochę się wraz ze mną stresowali, ale nawet usłyszałam, że są ze mnie dumni.

Bardzo słusznie, skoro kariera ruszyła z kopyta i dalej się rozwija.

Prawdę mówiąc wszystko to, fakt bycia dostrzeżoną i zaproszoną do projektu Sukces Jest Kobietą, to jest sukces sam w sobie. Nigdy nawet nie myślałam, że ktoś mnie zauważy, zaprosi, że moja praca zostanie tak doceniona…

Dlaczego?

Mam w sobie tę pokorę i, paradoksalnie, skromność. Patrząc na mnie, ludzie widzą pewną siebie kobietę – umalowaną, niezależną, z własną działalnością. Ale dla mnie to cenne wyróżnienie. Cieszę się, że mogę tu być, że mogłam sobie pozwolić na wywiad, że jest tu ze mną mąż. Bo, w gruncie rzeczy, czuję się zupełnie zwykłą babką, nie mam parcia na nie wiadomo co. Cieszy mnie każde zlecenie i każde traktuję równie poważnie, choćbym miała siedzieć po nocach. Przeczytałam kiedyś, że dobre wnętrze należy się i milionerowi, i gospodyni domowej. I naprawdę się tego trzymam. Nie mam tak, że w pierwszej kolejności patrzę na budżet. Bo w pierwszej kolejności to ja mam dobrze wykonać zlecenie i ogromnie mnie cieszy, kiedy ktoś jest zadowolony. A wtedy i szanse na to, że poleci mnie znajomym, są większe.

Sumienność w pracy to jest składowa sukcesu, której chyba nikt by się nie wyparł…

Bo pracy nie można zlekceważyć. To już lepiej nie pracować w ogóle niż robić coś bez zaangażowania. Przecież to są czyjeś pieniądze, czyjeś zaufanie. Mało tego, klient będzie w tym mieszkaniu funkcjonował latami, więc trzeba to zrobić pod niego, wsłuchując się w jego potrzeby i biorąc pod uwagę jego możliwości. To jest duża odpowiedzialność i trzeba być tego świadomym.

Zwłaszcza że inaczej projektuje się wnętrze dużego domu, a inaczej małego mieszkanka.

Dokładnie. Przy małym metrażu na pierwszym miejscu musi być funkcjonalność. To wymaga dyscypliny, bo na wszystko trzeba znaleźć przestrzeń, a jest jej niewiele. Przy większych metrażach można już trochę zaszaleć, puścić wodze fantazji i mniej sztywno trzymać się zasad. W obu przypadkach mam respekt do zlecenia, bo każdy klient to nowe wyzwanie, nowe okoliczności. Natomiast zawsze staram się zacząć oszczędnie, żeby klientowi zostawić jakiś margines. To niełatwe przy szybkim wzroście cen na rynku, ale wiadomo, że płytki wybiera się na wiele lat i od tego się nie ucieknie, a małe AGD czy element oświetlenia można będzie zmienić czy dokupić.

Jeśli chodzi o style, to można je łączyć niezależnie od metrażu i mam wrażenie, że to jest moja najmocniejsza strona. Nie można o mnie powiedzieć, że jestem tylko glamour, tylko loftowa czy tylko nowoczesna – zrobię wnętrze w każdym stylu, wedle oczekiwań klienta. Nigdy nie zrobię potocznego kiczu, zawsze jest w tym pomysł, sens.

Skoro nie brakuje zleceń, to czy jest czas na swoje wnętrze, czy też sprawdza się powiedzenie „szewc bez butów chodzi”?

Trochę tak jest! Od pół roku mam rozrytą elektrykę i niezaszpachlowane, niepomalowane ściany. Mąż dostaje szału, bo remont robimy od miesięcy, ale co zrobić – musi to zaakceptować. Natomiast spokojnie, mam wszystko pozasłaniane meblami i tego nie widać! (śmiech)

A to z kolei przywodzi na myśl Pani słowa, że w pracy Pani słucha klienta, a w domu niekoniecznie…

Tak już mam, nie jestem z tych kobiet, które bardzo się słuchają (śmiech). Ale mam wrażenie, że mąż lubi, że jestem taka charakterna i szanuje to we mnie. Zresztą mówiłam już, że bardzo mnie wspiera, zawsze! A ja bardzo liczę się z jego zdaniem.

Skoro w domu ściany rozprute, to rozumiem, że nie ma Pani problemu z zamianą szpilek na gumowce, gdy praca tego wymaga?

Problemu?! Żadnego, ja to uwielbiam! Niedługo będę robiła mieszkanko przemiłej kobiecie i byłyśmy zobaczyć budynek, jeszcze w budowie. Lało, ale to lało jak z cebra! Oczywiście przemokłyśmy. Lokal będzie na czwartym piętrze, weszłyśmy tylko na pierwsze, żeby zobaczyć układ. Uśmiałyśmy się, a ja byłam zachwycona – w tym kasku, w tym deszczu, to jest to!

A po cichu liczyłem, że znajdę coś, czego mogłaby Pani w pracy nie lubić.

Nie ma tak łatwo. Jedyne, co mnie męczy, to – czasami – wspomniane już zwątpienie w siebie. Stawiam sobie wysokie wymagania i czasem sama kwestionuję efekty pracy: czy są wystarczająco dobre? To ciąży, jednak chcę być coraz lepsza. Wciąż jestem „na dorobku” i uczę się, więc to normalne, że czasami wisi nade mną niepewność, czy wszystko robię dobrze. Ale tu pojawiają się osoby, na które zawsze mogę liczyć, które dodają „powera”.

I wszystko wskazuje na to, że te osoby mają rację!

To samo słyszę właśnie od nich, że mam „to coś” i mam w siebie wierzyć, szlifować i nie ustawać w nauce. Poza tym, poszłam już w to i nie wyobrażam sobie, że miałabym się teraz zatrzymać. Ambicja by mi nie pozwoliła. Co prawda studiów z architektury już nie planuję, ale to nie znaczy, że zamierzam przestać się rozwijać. Kursy, szkolenia, targi – to jest cały czas część mojego życia.

Skoro jednak pokora i skromność są, to czy zdarza się, że ktoś próbuje to wykorzystać?

Raczej nie. Muszę powiedzieć, że dotąd trafiam na bardzo dobrych ludzi, fajnych fachowców. Nie odczuwam też różnic w traktowaniu przez kobiety czy mężczyzn. Nie ma tak, że lepiej mi się współpracuje z jedną płcią niż drugą. Zawsze staram się na to patrzeć zdrowo i indywidualnie. Czy to fachowcy, czy sprzedawcy, czy klienci – nie miałam nigdy problemu, który mogłabym przypisać różnicy płci. W ocenie ludzi zdaję się na intuicję i dotąd mnie nie zawiodła. Mam szacunek do każdego i staram się zrozumieć jego położenie. Weźmy takiego fachowca: ceni się? I dobrze, niech się ceni! Bo weź, wykuj tę ścianę, narób się cały dzień w pyle i brudzie – to jest bardzo ciężka praca i trzeba ją szanować. Przy jednej z realizacji trafiłam na Łukasza Dembickiego, który zaimponował mi fachowością, poczuciem estetyki i wysoką kulturą osobistą.

A propos ocen, jak Pani ocenia swoje pierwsze projekty z perspektywy czasu? Więcej dumy czy rzeczy do zmiany?

Wiem, że dałam z siebie wtedy wszystko, biorąc pod uwagę budżet i oczekiwania klienta. Raczej nie zrobiłabym tego inaczej, bo jeśli nie jestem do końca do czegoś przekonana, to wybieram alternatywę, którą można zmienić po czasie. Mało tego, czasami w domu u siebie patrzę i myślę „tak? To wzięłam?!” (śmiech). Nigdy nie traktuję wnętrza jako kompletnego na dobre, zawsze można coś zmienić, odświeżyć, zagrać dodatkami. Ale wracamy do kluczowego procesu: rozmowy z klientem. Od tego wszystko zależy i w tym, niezmiennie, czuję się bardzo dobrze.

Czyli etat u kogoś już raczej Pani nie grozi?

Nawet nie dałabym rady! Moja praca pozwala mi żyć na swoich własnych warunkach i na swój własny sposób. To bardzo mi odpowiada, bo jestem trochę taka sama sobie sterem, żeglarzem, wkrętem i śrubokrętem (śmiech). Cenię ludzi wokół, ale o sobie muszę decydować sama. Szczerze podziwiam osoby, które trzymają się rutyny, żyją z kalendarzem i wszystko planują. Ja pewne zasady mam, ale muszę żyć swoim rytmem, na swoich warunkach. W swojej pracy jestem zakochana i oby tak było jak najdłużej!

Exit mobile version