Site icon Sukces jest kobietą!

Liliana Komorowska-Głąbczyńska: Piękna i bestia

Byłam jak butelka, która musi się odkorkować. Jak szampan, który trzeba wstrząsnąć, żeby były bąbelki – Aktorka Liliana Komorowska-Głąbczyńska wyjechała z Polski u progu wielkiej kariery, by zacząć wszystko od nowa w fabryce snów. Dwa lata temu stanęła po drugiej strony kamery. Niedawno pokazała swój najnowszy dokument – „Beauty and the Breast” 

Skończyła pani studia z wyróżnieniem, grała w warszawskim Teatrze Dramatycznym, u boku takich sław polskich scen, jak: Holoubek, Zapasiewicz czy Gajos. Dlaczego wyjechała pani z Polski u progu wielkiej kariery?

Liliana Komorowska-Głąbczyńska: To była ucieczka od stanu wojennego, zabrania wolności – właściwie życia w niewoli, przede wszystkim osobistej, ale też artystycznej. Wyjechałam przede wszystkim po to, by zawalczyć o siebie. Zmierzyć się z mitem Ameryki, miejsca, w którym narodziło się kino i gdzie robi się kariery. Liczyłam też na zmianę w życiu. Byłam bardzo zniecierpliwiona tym, że moja kariera aktorska, która dobrze się zaczynała, została zastopowana przez stan wojenny.

Stany okazały się krainą wolności i spełnionych marzeń?

Moje pierwsze wrażenie: jestem w Ameryce i widzę, że to kraj kolorowy, przebogaty i tylu wyborów, że stałam się osobą, której ciężko coś zdecydować! W Polsce, w sklepach, były trzy rodzaje mleka do wyboru. Tam – dwadzieścia. Stałam przed półką i nie wiedziałam, co zrobić. Drugim zdziwieniem były otwarte pytania: kim jesteś? W co wierzysz? Ja nigdy ich sobie nie zadawałam. W Polsce było oczywiste, że jestem katoliczką. Byłam zanurzona w pewien porządek. W momencie kiedy wyjechałam, zderzyłam się ze światem wolności, czymś, co Amerykanie nazywają melting pot (tygiel kulturalny – przyp. red). Musiałam zweryfikować swój stosunek do religii.

To był skok na głęboką wodę…

Jak przyjechałam, okazało się, że mój angielski nie ma nic wspólnego z amerykańskim. Komunistyczny paszport był bardzo niedobry, wszyscy patrzyli na mnie podejrzanie. Musiałam przestać się bać. Znalazłam osobę, która mnie reprezentowała. „Musisz nauczyć się tekstu, iść na 15 spotkań, musisz być the best” – mówiła mi. I mieć uśmiech na twarzy, ten do którego w Polsce nie jesteśmy przyzwyczajeni. Poznałam Janusza Głowackiego, Zbyszka Rybczyńskiego i wielu Polaków, którzy tam byli i znaleźli dla siebie miejsce w tym świecie. To było najtrudniejsze. Dla aktorki, która przyjeżdża znikąd, nie zna nikogo i chce podbić świat (śmiech).

Udało się?

Znalazłam agentkę, która była opiekunką Andy McDowell, wówczas modelki marzącej o karierze aktorskiej. Powiedziała mi: „Liliana, do trzech razy sztuka” Dała mi trzy różne szanse i jedna z nich wypaliła. To była rola Włoszki w operze mydlanej.

Podpisałam kontrakt i znalazłam się w fabryce. Fabryce snów, w której trzeba codziennie o 5 rano wstawać i meldować się na planie. Z uśmiechem na twarzy przekonałam wszystkich, a przede wszystkim siebie, że dam radę. I udało się. Ta formuła była w Polsce zupełnie nowa, a w USA można było z tego żyć.

To była jednorazowa przygoda?

Nie. Potem grałam w kolejnych serialach, filmie niezależnym, sztukach teatralnych. I dlaczego? Dlatego, że znalazłam potrzebę bycia aktorką na co dzień. Nie chciałam robić nic innego. To była kwestia znalezienia się w świecie, w którym wieżowce spadały mi na głowę i bałam się strasznie, że nie będę widziała nieba.

Szybko się pani odnalazła w nowej rzeczywistości?

Niedługo po przyjeździe poszłam do kina na film z Paulem Newmanem, moim ulubionym aktorem. Zobaczyłam, że jest kolejka. Ustawiłam się w niej i widzę, że wprawdzie tłum się zmniejsza, ale nikt nie kupuje biletów. Okazało się, że wszyscy kupili je wcześniej. A stali przed kinem, po to żeby zdobyć najlepsze miejsca, bo w kinach amerykańskich bilety nie są numerowane. Jakimś cudem dostałam się do środka, mocno przestraszona, że za chwilę mnie wyrzucą… Przez długi czas byłam taką nieświadomą wielu spraw dziewczyną.

Aktorzy amerykańscy byli otwarci na artystów zza żelaznej kurtyny?

Byli kochani. Zaprzyjaźnili się i bardzo chcieli mi pomóc. Ja miałam problem z soap opera. Tamci aktorzy zakorzeniają się w nich. Za wszelką cenę chcą utrzymać się przez wiele lat w jednej roli. Czułam się wtłoczona w kierat.

Sporo zmian zaszło również w pani życiu prywatnym?

Rzeczywiście. Wyszłam za Michała Dudziaka, a potem musiałam się z tego wyplątać. Małżeństwo z nim było dla mnie zbyt trudne. Byłam za młoda, chciałam spełnić się jako artystka, a nie tylko być muzą u boku mistrza. Nie byłam Małgorzatą. Pewnego dnia wyjechałam do Los Angeles. To było w 89’ roku. Tam zagrałam rolę w serialu i tam poznałam mojego drugiego męża Christiana Duguaya (reżysera m.in. „Hitler, narodziny zła”, „Coco Chanel”), z którym spędziłam 15 lat i miałam dwoje dzieci.

L.A. okazało się krainą z marzeń?

To wspaniałe miejsce dla kobiety, która chce zrobić karierę. Poznałam mnóstwo ciekawych ludzi. Ale to jednocześnie miejsce, w którym człowiek żyje zupełnie nierealnie. Miałam zawsze wrażenie, że ludzie patrzą na ciebie i zastanawiają się, czy jesteś kimś czy nikim. Poza tym, cały czas było parcie na to, by się samorealizować, mówić o sobie, reklamować się, a młodość maksymalnie wykorzystać, tu i teraz, i w tej chwili.

I pani to robiła?

A ja byłam w ciążach, byłam zakochana. Zegar biologiczny bił i chciałam się rozmnażać, a nie zajmować karierą. Ważne było dla mnie bezpieczeństwo, budowanie gniazda, czyli tego, co kobieta chce zrealizować w pewnym wieku. Po trzęsieniu ziemi wykatapultowało mnie do Montrealu, bo mój były mąż jest francuskim Kanadyjczykiem. Gdyby nie ten kataklizm, to pewnie do dzisiaj byłabym w Los Angeles. Zaczęłam się tam odnajdywać. Miałam dobrą agencję, miałam do czynienia z wieloma dobrymi aktorami i reżyserami. Zrobiłam m.in. film „Misja specjalna” z Benem Kingsleyem, z którym niestety nie mogłam rozmawiać po polsku, ponieważ powiedział mi, że film „Lista Schindlera” zraził go do naszego kraju. Prawdopodobnie chodziło o statystów, których producenci od rana do wieczora trzymali na zimnie, a on nie mógł sobie z tym poradzić…

Kiedy pojawiły się dzieci, porzuciła pani aktorstwo?

Nie, robiłam sobie po prostu dłuższe przerwy w pracy na planie. Macierzyństwo to był dla mnie bon. Największe spełnienie i najpiękniejsze momenty były związane z dziećmi. Pamiętam masaże w wodzie, kiedy byłam w ciąży z Natalią. Czułam się tak, jakbym sama była w łonie matki. Miałam wrażenie, że moja córka jest totalnie zrelaksowana. Taki moment zupełnie ponadtranscedantalnego odczucia, że jesteśmy razem. Mam teorię, może dziwną, że dzieci wybierają sobie tych, z którymi chcą przejść przez ten etap i mam wrażenie, że moje dzieci wybrały sobie właśnie mnie.

Macierzyństwo nie oznaczało rezygnacji z kariery?

To wszystko jest tak mądrze urządzone, że jest okres w którym jesteśmy najlepiej skonstruowane biologicznie, do tego, by być matkami. To taki moment, w którym zupełnie instynktownie dobieramy sobie partnera, zupełnie nie myśląc o tym, że to akurat z tym będziemy mieć dzieci. Zaczęłam rodzić w wieku 33 lat. Lekarze powiedzieli, że w ogóle nie mogę mieć dzieci. Postanowiłam, że pokażę im, że się mylą. Bez mojej odwagi wewnętrznej nie miałabym nawet chęci posiadania dziecka. W Polsce, być może w tej samej sytuacji, bym się poddała. Byłam wychowana w bardzo konserwatywnym świecie. Tam bardzo chciałam się podobać, być wzorową uczennicą, tzw. dobrym dzieckiem, które się nie wychyla. Rzeczywistość PRL wymagała od obywatela tego, by był szary. Dopiero w USA, w wieku 26 lat miałam poczucie, że się z tej szarości wyzwalam. Proces stawania się otwartym człowiekiem trwa w moim przypadku do dziś.

Od dziecka była pani tak odważna?

Nie. Byłam jak butelka, która musi się odkorkować. Jak szampan, który trzeba wstrząsnąć, żeby były bąbelki (śmiech).

W 2011 po raz pierwszy stanęła pani po drugiej strony kamery…

Zrobiłam dokument „Raj utracony, raj odzyskany” o powojennych losach polskich arystokratów w Rawdon, niewielkim miasteczku położonym około 100 km od Montrealu. To tutaj po latach tułaczki trafiła duża grupa polskich ziemian i arystokratów o znanych nazwiskach. Jest ich tam około 20. Historia jest niebywała! Rawdon to największa enklawa polskiej arystokracji w Ameryce. Rodzin, które zostały wyrzucone ze swoich posiadłości.

 

A pani w czasie wielu lat na obczyźnie nie tęskniła za Polską, swojskimi dziurami w chodnikach?

Tęsknota we mnie rosła. Najpierw rzuciłam się do robieniem kariery, bo chciałam udowodnić, że potrafię. Oczywiście, nie jestem jakąś wielką gwiazdą, ale to, że czuję się aktorką i że nigdy nie pracowałam w innym zawodzie, dało mi poczucie satysfakcji. Nigdy nie mogłam się rozstać z moją polskością. Im dalej idziemy w życie, im mniej mam w głowie celów, tym bardziej czuję się związana z krajem.

Na Krakowskim Festiwalu Filmowym odbyła się światowa premiera pełnometrażowego dokumentu, Beauty and the Breast (opowiadający o 9 kobietach walczących z rakiem piersi), którego jest pani reżyserką .Co znaczył dla pani ten film w wymiarze osobistym?

Kiedy spotykałam kobiety, które walczą o swoje życie, moje problemy nabierały zupełnie innej wartości. Dzięki nim zyskiwałam dystans. Starałam się nawiązać bliską więź z kobietami, które znalazły w sobie dosyć odwagi, aby podzielić się swoimi przeżyciami. Z czasem zbliżyły się do mnie na tyle, że czułam się niemalże jedną z nich. Dogłębnie poruszające zwierzenia, wypowiedziane często po raz pierwszy, dopiero przed kamerą, stały się dla nich początkiem procesu wyzwolenia i niezwykłym przeżyciem dla mnie.

Przyjaźni się pani z kobietami?

Komitywa, przede wszystkim kobiet, była dla mnie istotna. Może dlatego, że matka była dla mnie zawsze bardzo ważna? Są wspólnoty kobiet, które sobie pomagają i ja bardzo w nie wierzę.

Jest taka książka „Biegnąca z wilkami”. Opowiada o archetypach i legendach, które kobiety przekazują sobie z pokoleń na pokolenia. Opowiada o tym, żeby kobiety nie zamykały się w więzieniu, żeby walczyły o swoją wewnętrzność wolność. Tak jak wilczyce… Zawsze jest wybór. Życie jest darem, którym mamy kierować w sposób odpowiedzialny. Chodzi o to, żeby było wykorzystane w sposób najlepszy dla nas.

W pani filmie niesamowite jest to, że każda z bohaterek ma inny sposób na radzenie sobie z chorobą…

Każda z tych kobiet przeszła swoją, niezwykle ciekawą drogę. Jedna walczyła poprzez wiarę i kościół, inna przez jogę, kolejna przez swoją pasję, jaką była jazda konna, jeszcze inna przez pracę społeczną.

Dlaczego zrobiła pani ten film?

Spotkałam się z Sorayą, która nagrała amatorską kamerą różne etapy swojej walki z chorobą i zastanawiała się, co dalej zrobić z nagraniem. Stała przede mną kobieta w potrzebie, nagle stałam się świadkiem choroby jednej z nich i postanowiłam, że może warto byłoby wziąć kamerę i zrobić film pokazujący podobne historie.

Zdecydowałam, że będę osobą, która rejestruje wielką mądrość tych kobiet, żeby przekazać innym, że jest możliwość przejścia przez tę chorobę. I to przejścia z głową podniesioną do góry. Myślę, że ten film pokazał jeszcze jedną ważną rzecz. Piękno wewnętrzne moich bohaterek pozwoliło im się otworzyć i zrealizować to, czego się wcześniej bały. Ich radość życia jest niemal zakaźna. Chciałam wyciągnąć największą prawdę, jaka w nich istnieje. Czasem kryzysy zmuszają nas to tego, by znaleźć w sobie nadprzyrodzoną siłę.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec

Exit mobile version