Site icon Sukces jest kobietą!

Justyna Grondke-Trąbska: Mówią o mnie „ostatnia nadzieja”

​Jeszcze 6 lat temu nie widziała dla siebie miejsca w branży makijażu permanentnego. Dziś jeździ po Polsce i uczy, jak robić mikropigmentację dobrze, bezpiecznie dla klienta. W rodzinnym Szczecinie dorobiła się przydomka „ostatnia nadzieja”, ponieważ ratuje osoby po nieudanych zabiegach, usuwa blizny i odbarwienia.

Spotykamy się na wywiadzie wyrwanym w kalendarzu pomiędzy dwoma szkoleniami: jedno Pani prowadziła, na drugim będzie się uczyć. Skąd ta ciągła pogoń za wiedzą i potrzeba dzielenia się nią?

Lata temu nie zakładałam, że będę szkoleniowcem. Natomiast spotkałam na swojej drodze ludzi, którzy powiedzieli mi: „masz to coś, umiesz przekazać wiedzę, powinnaś uczyć ludzi”, dlatego zaczęłam. Z wykształcenia jestem socjologiem, więc to pewnie ułatwia zrozumienie potrzeb innych i daje tę lekkość komunikacji z nimi. Bardzo się cieszę, że poszłam w tę stronę, ponieważ to daje mi bardzo dużo satysfakcji. Staram się stworzyć dobre warunki dla kursantek i dopasować przekaz do potrzeb. Przygotowuję się, wiedzę podaję z dużą dawką pomocy wizualnych, bo wiem, że to bardziej zapada w pamięć niż suchy, ustny przekaz naukowy. Odnajduję się w tym i wszystko wskazuje na to, że będę się dalej rozwijać w tym kierunku.

A pandemia nie zabiła branży?

Zabiła! Na trochę wszystko zamarło. W moim przypadku skumulowało się to z operacją kolana i dochodzeniem do siebie po wypadku sportowym, więc w sumie spędziłam w domu prawie dwa lata. Natomiast to był czas, kiedy mogłam się skupić na rzeczach, na które normalnie tego czasu nie mam. Wykorzystałam go na tyle dobrze, że teraz – kiedy już wróciłam do obiegu – mam tych szkoleń naprawdę dużo. W zasadzie co weekend coś się dzieje, a pomiędzy weekendami jest praca w gabinecie.

Matematyka jest nieubłagana: to jest praca 7 dni w tygodniu. Życie osobiste na tym nie cierpi?

Powiem szczerze, że miałam taki etap w życiu, kiedy potrafiłam pracować po 80 godzin w tygodniu. Jestem naprawdę pasjonatem swojej pracy. Na szczęście mój mąż też jest trochę pracoholikiem, więc do pewnego momentu razem brnęliśmy w to, aż w końcu trochę się opamiętaliśmy i stwierdziliśmy, że nie: trzeba to poukładać inaczej, zatrudnić kogoś do pomocy i faktycznie mniej już pracuję w gabinecie niż kiedyś. Pooddawałam i podzieliłam role, żeby mieć więcej czasu dla siebie. Natomiast szkolenia wciąż pochłaniają. U siebie w Szczecinie logistyka zajmuje mi mniej czasu, ale jeśli jadę w Polskę, to schodzi znacznie dłużej.

Kiedy przyszła ta zmiana? Organizm zaczął odmawiać posłuszeństwa czy zabrakło Wam już czasu dla siebie?

Jedno i drugie. Mam szereg dolegliwości autoimmunologicznych, one zaczęły się odzywać i zrobiłam się potwornie zmęczona. Zmęczenie z kolei przekładało się na inne rzeczy, od nastroju po omdlenia. I stwierdziłam, że tak dalej żyć nie mogę. Do tego przemęczenie powodowało frustracje w domu, więc też nam się nie do końca układało. Zarabianie pieniędzy to jedno, ale jeśli nie można nawet skorzystać z owoców swojej pracy, to to jest żaden kierunek. Wtedy chyba po raz pierwszy postanowiliśmy, że polecimy na długi, trzytygodniowy urlop. Najlepiej gdzieś do Azji, żeby całkowicie się wyłączyć i uniemożliwić sobie kontakt ze światem zawodowym. Zapracowanie się na śmierć to naprawdę żadne osiągnięcie.

Ale jednak musi Pani ciągle się uczyć.

W tej branży nie da się nie być na bieżąco. Wszystko rozwija się bardzo mocno, a ja lubię grzebać, doszukiwać, sprawdzać nowinki. Mam przyjaciół z branży, którzy również są takimi „grzeboluchami” jak ja i rozkładamy razem wszystko na czynniki pierwsze, żeby rozumieć procesy, skutki, efekty. Dopiero wtedy mogę przekazać wiedzę komuś, to nie może być wyłożone na zasadzie „tak jest, bo tak”. Poza tym, bezpieczeństwo klienta jest najważniejsze i dlatego nie można odpuścić zdobywania wiedzy, to jest priorytet.

Właśnie – wciąż pokutuje łatka kosmetyczki jako zawodu stosunkowo błahego, a robicie przecież znacznie więcej.

Zgadza się. Nawet proste zabiegi wpływają na życie klientów, na ich samoocenę. Natomiast w miejscu, gdzie ja pracuję, klienci przychodzą na małe zabiegi, żeby wybadać grunt pod większe, bardziej złożone rzeczy. W moim przypadku to jest choćby usuwanie blizn, które w karierze stało się dla mnie powiewem świeżego powietrza. „W bliznach” pracowałam już 5 lat temu, ale jest tyle nowych badań naukowych i tyle rozwiązań, że efekty są coraz lepsze. Technika pracy się zmieniła i rezultaty zmieniają się wraz z nią. W Polsce to jeszcze nie jest popularny temat, wielu lekarzy i fizjoterapeutów nie zdaje sobie nawet sprawy, ile dla ich pacjentów można by jeszcze zrobić. To jest nisza, której na dobrą sprawę nikt nie wykorzystuje. Pacjent ma operację, potem jest szycie, pozostaje blizna. Fizjoterapia zwraca człowiekowi potem sprawność ruchową, ale estetycznie ślad wciąż zostaje. Widzę tu świetne pole do współpracy pomiędzy branżami, ale warunkiem jest szersza świadomość.

Zatem to nie tylko klient, ale też pacjent. I blizna, i tatuaż może okazać się przecież sporym życiowym balastem i jego skuteczne usunięcie zdejmuje z kogoś sporo.

Estetyka to jest jedna strona, ale psychicznie to jest bardzo ważne. To może być mały tatuaż, mała blizna, ale kiedy – kolokwialnie mówiąc – zaczynamy w nich grzebać, wylewają się emocje. Są łzy, są sytuacje, których naprawdę człowiek się nie spodziewa. To też potwierdza, jak bardzo taki zabieg może być komuś potrzebny.

Tu chyba przydaje się Pani wykształcenie socjologiczne. Pacjenta trzeba wybadać, zrozumieć i dopiero działać.

Tak i tu lezy też jeden z zasadniczych problemów branży. Bardzo często widzę wiadomości, że po zabiegu pojawiają się problemy, powikłania albo efekt jest rozczarowujący. Klient jest zawiedziony, ale dlaczego? Bo nikt mu tego nie wytłumaczył. Nikt nie wyjaśnił procedury, reakcji skóry po określonym czasie, a osoba z doświadczeniem jest w stanie przynajmniej w jakimś stopniu przewidzieć takie rzeczy. Nie zawsze, bo każdy organizm jest nieco inny, ale niedostateczna komunikacja z klientami to zasadniczy błąd. Oni nie wiedzą, sami nie wiedzieliby nawet o co zapytać, jednak mają zaufanie do osoby wykonującej zabieg. Po nim okazuje się, że jednak nie o to mogło chodzić.

Jest pewna analogia do lekarzy, u których też wciąż pokutuje ograniczona komunikacja z pacjentami. Potrzebne jest chyba – jakkolwiek coachingowo by to nie zabrzmiało – holistyczne podejście.

Tak, to jest bardzo dobre słowo. Nie da się tego rozdzielić, bo każdemu należy zapewnić indywidualną obsługę, dostosowaną do jego potrzeb. Szczególnie wtedy, kiedy mówimy o zabiegach – medycznych czy kosmetycznych – które w bardzo wymierny sposób mogą wpłynąć na czyjeś życie.

Takimi zabiegami jest praca z pigmentacją, która wymaga dużej precyzji, jest żmudna, a w przypadku choćby zabiegów w okolicach oka mówimy o ogromnej odpowiedzialności.

Każdy fragment – czy to oczy, usta, czy brwi – jest mega odpowiedzialny. Można człowiekowi dosłownie zniszczyć życie złą pigmentacją. Śmieję się, bo u siebie w mieście mam pseudonim „ostatnia nadzieja”. Trafiają do mnie osoby bardzo pokrzywdzone. Żeby było gorzej, one bywają pokrzywdzone nie tylko samą mikropigmentacją, ale też nieudanymi zabiegami usuwania tej mikropigmentacji. Na przykład, ktoś wchodzi z kolorami tęczy na twarzy po usuwaniu laserowym, ponieważ operator lasera nie wiedział, że tej konkretnej pigmentacji laserem usuwać nie można – ona się tylko odbarwia. Takich sytuacji w studiu Aesthetic mam multum. Dlatego niektórzy przychodzą z rozłożonymi rękami i mówią „proszę mi wyciąć płat skóry”.

Brzmi jak autentyczna desperacja.

Tak! Do tego stopnia, że ludzie wpadają w głębokie depresje, przestają wychodzić z domu i zaczynają mieć myśli samobójcze. Naprawdę takie osoby do mnie trafiają, wysyłane choćby przez kliniki, które słyszały o moim dorobku. Przychodzą i mówią wprost, że jak ja nic nie zrobię, to już nikt nie pomoże. I faktycznie, to się udaje. Ale trzeba zdawać sobie sprawę, że to nie jest gumka myszka. Potrzeba sporo czasu, żeby wypracować usunięcie pigmentu, przynajmniej w dużej mierze, a następnie poprawić kondycję skóry. Tutaj wchodzi druga część, czyli praca „w bliźnie”. Aby stworzyć coś nowego, trzeba najpierw podnieść jakość skóry.

Za to na finiszu satysfakcja jest pewnie znacznie większa.

Trzeba przyznać, że największa liczba klientów trafia do mnie z tzw. poczty pantoflowej. Dlatego, że panie sobie faktycznie przekazują informacje, a ich otoczenie dostrzega zmiany. Koleżanki, sąsiadki i rodzina pytają: „kto ci to tak dobrze zrobił?”. Mowa zresztą nie tylko o zabiegach ratunkowych, ale i o makijażu permanentnym.

Ten ostatni wciąż w Polsce wywołuje chyba lekki lęk?

Wciąż jest sporo gabinetów, które oferują usługi rodem z lat 90., po których brwi wyglądają jak marker na twarzy. Ale techniki się rozwijają, dążą do maksymalnie naturalnego efektu i za tym trendem trzeba iść. Śmieję się dziś trochę z siebie, bo ja jeszcze jakieś 6 lat temu byłam absolutnym przeciwnikiem makijażu permanentnego. Byłam ostatnia do wykonania i może przedostatnia do posiadania, naprawdę. Ale na mojej drodze stanęły faktycznie odpowiednie osoby, które ukierunkowały mnie i pokazały, że da się to robić zupełnie inaczej niż sobie to wyobrażałam. I chyba tylko dzięki temu faktycznie zaistniałam w tej branży.

Miałem właśnie pytać, czy to strona estetyczna, czy też ratunkowo-socjologiczna pociągnęła Panią w tym kierunku.

Myślę, że obie. Zaczęło się oczywiście od estetyki, bo będąc kosmetyczką robiłam naprawdę dużo. Miałam nawet kiedyś założenie, że nauczę się robić wszystko, ale okazało się, że nie da się być człowiekiem-orkiestrą na dłuższą metę i trzeba się wyspecjalizować. Moi klienci sami trochę na mnie wymusili akurat ten kierunek, bo „skoro tak fajnie pani robi brewki henną, to dlaczego nie robi permanentnego?” Złamałam się, poszłam na pierwsze szkolenie, potem drugie i trzecie, trzydzieste trzecie i tak to się rozwinęło. Zresztą rozwija się stale, bo to jedna z tych branż, gdzie jeśli człowiek się nie rozwija, to faktycznie się cofa. Wszystko się zmienia. Technologia, maszyny, prawo dotyczące pigmentacji i wprowadzania preparatów – trzeba być ciągle na bieżąco.

Wchodzą nowe zabiegi, o których 30 lat temu pewnie nikt nie myślał. W głowie siedzi mi przykład rekonstrukcji brodawki sutkowej u pacjentek po mastektomii.

Precyzyjnie mówimy o rekonstrukcji otoczki brodawki piersiowej – tzw Areoli. To jest coś niesamowitego dla pacjentek, przywraca im kompletność ich ciała. Ja akurat rekonstrukcji brodawki stricte nie wykonuję, choć byłam z tego szkolona. Jednak mam naprawdę fenomenalne koleżanki, które zajmują się tylko mikropigmentacją medyczną – Sylwię Dobrowolską oraz dr Sylwię Nawrot. Jeżdżą po całym świecie i szkolą, są wybitne w tym zakresie i chylę czoła, bo to jest kawał dobrej roboty. To naprawdę nie jest łatwa procedura. Skóra po chemii czy radioterapii jest zmieniona, pergaminowa. Po operacjach zostają blizny, które z kolei ja bardzo chętnie dla Nich wypracowuję, zanim Sylwie Dwie – bo tak je pieszczotliwie nazywamy – stworzą wisienkę na torcie w postaci wizualnej rekonstrukcji brodawki.

Ale nawet nowe brwi dla osoby po chemii to już ratunek.

Dokładnie. Zresztą, często w takich sytuacjach zaczynamy od tego. Kiedy ktoś się dowiaduje, że będzie miał chemioterapię, to najpierw robimy mikropigmentację. Bo kiedy już włosy wypadną, to jest ślad na skórze i trzeba odczekać, obowiązuje nas okres karencji. Primum non nocere – po pierwsze nie szkodzić.

Takie trudniejsze przypadki, ze łzami w gabinecie, siedzą gdzieś w głowie?

Tak, ale jednocześnie nic w życiu nie nauczyło mnie asertywności i zdrowego dystansu, jak właśnie ta praca. Bo praca z ludźmi nie jest najłatwiejszym kawałkiem chleba, za to sporo uczy. Niezależnie, na jakiego klienta się trafi. W zasadzie uważam, że nie ma „trudnych klientów”, zderzamy się z takimi sytuacjami, jakie sami do siebie przyciągamy. Bardzo wiele osób do takiej pracy może się nie nadawać, bo nie dźwignie tego emocjonalnie. Na pewno w jakimś stopniu jest to kwestia charakteru, ale wiele też da się wypracować wraz z czasem i zdobytym doświadczeniem. Im więcej człowiek doświadcza i im lepszy jest merytorycznie w tym, co robi, tym jest łatwiej.

I wtedy można zacząć szkolić innych…

Przychodzi taki moment (śmiech)! Chociaż jestem troszkę zdruzgotana sytuacją na rynku, bo trenerów jest obecnie bardzo wielu, ale często są to ludzie po jednym czy dwóch szkoleniach, którzy już chcą uczyć innych. Estetykę mają dobrą, ale brakuje im doświadczenia i wiedzy. Wtedy można narobić szkód. W tym sensie pandemia przyniosła jedną korzyść: mocno wyselekcjonowała ludzi na rynku. Przetrwali najsilniejsi – ci z pomysłem na siebie w zamknięciu, ci z zapleczem i poduszką finansową, ci gotowi do adaptacji. To dobrze o tyle, że odpowiedzialność za innych jest w zawodzie duża, a nie wszyscy to czuli.

O tej szczególnej odpowiedzialności często się zapomina, dominuje wizja korzyści z makijażu permanentnego. Bo, dobrze zrobiony, ma chyba sporo zalet?

Oczywiście. Z jednej strony to kwestia wygody, bo lubimy wstać rano i wyglądać dobrze. Śmieję się, że sama już sobie nie wyobrażam nie mieć zrobionej mikropigmentacji. Nawet nie pamiętam, jak wyglądam bez niej (śmiech). Jest to realna korzyść, poza tym niektóre kobiety zwyczajnie nie potrafią się pomalować, nie czują tego. Dla nich poranny makijaż oznacza codzienną walkę, która zwykle kończy się porażką. Wtedy makijaż permanentny staje się fenomenalnym podniesieniem standardu życia, po prostu.

Zresztą, po poranku następuje cały dzień, kiedy o kondycję tego makijażu też trzeba dbać, czasami walczyć. Mężczyźni pewnie nie zdają sobie sprawy, ile stresu to może generować. Jest jakiś przykład, który przemówiłby do drugiej płci?

Zdarzają mi się klienci, którzy całe życie nie mieli brwi albo mieli je tylko cząstkowe. Oni opowiadają całe historie o tym, jak to zmienia ich życie. Na przykład, kobieta wstająca codziennie o 5:00, żeby domalować sobie brew, bo nie wyobraża sobie, żeby mąż ją bez niej zobaczył. Ona na wakacjach nie wejdzie do basenu, nie zanurkuje w morzu, bo by jej to spłynęło. Dla kogoś takiego mikropigmentacja zmienia wszystko, zdejmuje codzienny ciężar. Podobnie jest z asymetrią, która nie daje ludziom spokoju i każde spojrzenie w lustro to mierzenie się z problemem.

I mimo to jeszcze kilka lat temu o makijażu permanentnym Pani nie myślała. Z czego wynikał ten sprzeciw?

Chyba właśnie z tego obrazu estetyki lat 90., wizji mocno przerysowanego tatuażu na twarzy. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania z czymś takim, to zupełnie nie moja estetyka. Ciężki wizualnie efekt w połączeniu z inwazyjnością zabiegu mnie odstraszał. Ale teraz, jak już mówiłam, sama od lat korzystam z takich zabiegów.

Zdarza się, że ktoś przychodzi usunąć, bo mu się odwidziało?

Pewnie, ale klienci mają do tego prawo – nic na siłę. Tym bardziej jednak warto omawiać z klientem, na co ma się zdecydować. To przecież nie tak, że wstrzykujemy w skórę pigment i on sobie zniknie. Cząsteczki krążą po organizmie, jakieś pozostałości będą nawet po dłuższym okresie. Najważniejsze jest to, żeby efekty były odwracalne. Żeby, w razie rezygnacji klienta nawet po latach, dać organizmowi szansę na wyeliminowanie tego.

A czy po całym dniu zabiegów, mniej lub bardziej złożonych przypadków, praca idzie za Panią do domu?

Jeśli się prowadzi własną firmę, to nie da się tego uniknąć. Zwłaszcza w sytuacji, w której mam przecież kursantów, a oni przychodzą ze skomplikowanymi problemami i muszę być dla nich dostępna. Czasami wiadomości dostaję dosłownie w środku nocy, czasami w trakcie zabiegu. Niektóre wymagają natychmiastowej konsultacji, bo coś się dzieje „na fotelu”, więc zawsze staram się być pod ręką. To wraca, bo kursanci szanują, że nawet po szkoleniu nie zbywam ich, ale jestem dla nich „trenerem”, wspieram ich w ich drodze. Nasza współpraca nie kończy się po kursie i oni to cenią.

Tyle że po wielu odbytych szkoleniach to grono pęcznieje, a doba nie staje się coraz dłuższa…

Dlatego dziś już muszę podpierać się asystentkami, one bardzo mnie wspierają (śmiech). Nawet byłymi kursantkami, które mają już odpowiedni poziom. Wiem, że nawet jeśli ja jestem niedostępna, to mam do kogo taką osobę odesłać i ona pomoże. To też jest bardzo cenne.

A podzielenie się takimi sprawami, zresztą kompetencjami w ogóle, z innymi – czy przyszło łatwo?

Bardzo trudno! Niestety jestem chorobliwą perfekcjonistką. Widzę wszystko w gabinecie, każdą kropeczkę pigmentu gdzieś kapniętą. W pracy z klientem jestem taka sama, że doszukam się najmniejszego szczegółu, wydepiluję najmniejszy włosek, bo taką mam estetykę. Klienci przyzwyczajają się do tego poziomu obsługi i tego samego oczekują od moich pracowników, a nie jest łatwe w kimś wypracować takie nawyki.

Z wielkim bólem serca musiałam z pewnych rzeczy zrezygnować. Na przykład ze stylizacji paznokci, której na tę chwilę nie dotykam już nawet małym palcem. Robiłam też rzęsy, których nie robię, bo szkoda mi oczu. Finalnie zostałam w mikropigmentacji oraz w wypracowywaniu blizn i zabiegach usuwania pigmentacji. Całą resztę, łącznie z zabiegami kosmetyki profesjonalnej, które też bardzo lubię, już oddaję pracownikom. Sama bym tego dobrze nie ogarnęła.

Wspomniała Pani o oddaniu np. paznokci innym. Jest tęsknota?

Do paznokci akurat nie (śmiech). To był bardzo fajny etap w moim życiu, ale zamknęłam go i już bym nie wróciła. Przychodzi taki moment w karierze, że wchodzi się na wyższy level umiejętności i powrót byłoby oznaką regresu, krokiem wstecz.

A perfekcjonizm nie utrudnił Pani stworzenia dobrej atmosfery w pracy?

Generalnie jestem bardzo wymagającym pracodawcą, na pewno nie pracuje się ze mną łatwo. Ale staram się podchodzić do ludzi w taki sposób, jakiego sama bym oczekiwała będąc pracownikiem. Gram w otwarte karty, organizuję dużo fajnych możliwości rozwoju, wyjazdów integracyjnych czy nagród. Kiedy ktoś już potrafi się odnaleźć w pracy ze mną, jeździ na szkolenia i nawet je współprowadzi, to dostaje bardzo bogate doświadczenie, którego niektórzy może nie potrafią docenić.

Spoglądając wstecz na własne doświadczenie, zrobiłaby Pani coś inaczej, jest jakiś żal czy niedosyt?

Myślę, że zawsze coś można by zrobić lepiej, może wcześniej, ale najwyraźniej tak miało być. Zawsze przyjmuję doświadczenie z pokorą, wszystko w życiu ma swój czas i miejsce. Skoro tak się potoczyło, to właśnie tak miało być.

A miejsce, w którym jest Pani obecnie na ścieżce zawodowej – to już jest to, ten upragniony sukces?

Ciężko jest mi oceniać sukces, patrząc na siebie. Łatwiej jest to ocenić osobom trzecim, komuś z boku. Ja ciągle funkcjonuję w tej rzeczywistości. Dla kogoś to będzie sukces, a ktoś inny będzie go mierzył inaczej. Na pewno osobiście nie postrzegam siebie jako kobiety sukcesu. Wykonuję ciężką pracę, która wcale się nie kończy, ma wiele etapów i na niej się skupiam.

Pracowitość z rozmowy już absolutnie wyszła, do tego systematyczność i gotowość do ciągłego rozwoju. Co jeszcze jest istotne w drodze do coraz lepszych wyników?

W moim odczuciu najważniejsze w tym wszystkim jest podejmowanie decyzji. Zresztą mój mąż również jest tego zdania: trzeba podejmować decyzje, jakiekolwiek. One mogą być dobre lub złe, ale do czegoś prowadzą, dają jakieś odpowiedzi. Trzeba umieć i chcieć wyjść ze swojej strefy komfortu. To może i jest bardzo oklepany w ostatnim czasie slogan, ale taka jest prawda. Jeśli ograniczamy się do tego, co już znamy, a nie szukamy nowych doświadczeń, to ciężko o rozwój. Jak to mówią: „Kto nie ryzykuje, szampana nie pije!”

Czyli nawet błędna decyzja powinna być źródłem odpowiednich wniosków.

Zdecydowanie. To, co się w moim życiu zdarzyło – czy związane z dobrymi, czy złymi emocjami – było bardzo bogatym doświadczeniem. Zmiana pracowników, zmiana lokalu, nawet mój niedawny wypadek – to wszystko hartuje i uczy. Tuż po wypadku byłam załamana i nie wyobrażałam sobie czterech miesięcy z rzędu w domu. Okazało się, że świat nie skończył się w tym czasie, a mogłam zacząć się rozwijać od zupełnie innej strony. A więc to było po coś.

Pewnie nie wypada, ale jednak dopytam o wypadek: co się stało?

Spokojnie, nie mam problemu z rozmową o tym (śmiech). Ponieważ dokuczają mi wspomniane już problemy autoimmunologiczne, to muszę coś robić, muszę się ruszać. Inaczej pewnie miałabym trudność zmieścić się w drzwiach (śmiech). Staram się żyć dość aktywnie, choć mam na tym polu wzloty i upadki, okresy mniej i bardziej aktywne. Kiedyś na przykład uważałam bieganie za głupie, aż w końcu się przełamałam i bardzo się wkręciłam w temat. Ostatnie dwa lata przed pandemią robiłam do tego podchody, zwieńczone półmaratonem. W marcu brałam udział w biegu przełajowym i jednym małym skokiem przez ognisko zerwałam więzadło krzyżowe w kolanie i straciłam stabilność w nodze. Operacja, długa rehabilitacja, jeszcze jestem w trakcie, ale powoli wracam do sprawności.

Poza kondycją fizyczną, bieganie sprawdziło się w walce ze stresem?

Ja akurat jestem takim typem, że lubię aktywność w pojedynkę, samotnie. Więc biorę ulubioną muzykę, słuchawka w ucho i biegnę. Jestem wtedy sama dla siebie i wietrzę głowę. To bardzo pomaga w uwolnieniu od niektórych myśli, a przy okazji pozwala trochę popracować nad sobą fizycznie.

I pewnie też jest trochę receptą na pracoholizm. A czy macie z mężem czas na wspieranie się wzajemnie w trudach zawodowych?

Na pewno nie moglibyśmy pracować razem, bo mamy takie charaktery, że byłoby nam bardzo ciężko (śmiech)! Natomiast tak, mąż bardzo mnie wspiera i jestem za to ogromnie wdzięczna, bo wiem, że nie w każdej relacji tak jest. Ja oczywiście również staram się być dla niego oparciem w jego działalnościach. Pracujemy w zupełnie innych branżach, więc tematykę trudno jest czasem zrozumieć, ale jednak trochę przesiąkamy tym i służymy sobie pomocą. Bez tego chyba byśmy nie przetrwali, a jesteśmy razem już 17 lat, więc coś robimy dobrze! (śmiech)

Moment, czyli to jest prawdziwa miłość jeszcze z lat młodzieńczych?

Tak, taka zupełnie naturalna! Jeszcze z czasów liceum i technikum. (śmiech)

Żałuję, że tego rozpromienienia na twarzy nie damy rady oddać w druku. Wspaniałe! Ale teraz chcę wiedzieć o Was wszystko!

Staramy się wiele rzeczy robić razem, na przykład brać udział w wydarzeniach sportowych, choć ja mimo wszystko wolę biegać, a mąż preferuje rower. Na pewno kochamy wspólne podróże, co odkryliśmy na nowo parę lat temu. To są doświadczenia, których nie da się ująć w słowa. Dzięki poznawaniu życia w nowych miejscach bardziej doceniamy to, co mamy. Co jeszcze? Przez jakieś 10 lat graliśmy razem w zespole. Mąż na klawiszach, ja byłam wokalistką. Zakończyliśmy to, bo przyszedł moment skupienia na pracy, na życiu bardziej osobistym. Brakło czasu i takiego, nazwałabym to, dobrego zaangażowania. Nie umiem na pół gwizdka – albo coś robię na 100%, albo wcale. Jeśli zaczynam się w czymś wypalać albo z tym mijać, to lepiej skończyć. Może jeszcze wrócimy do muzyki, ale to nie jest ten etap, a muzyce trzeba się poświęcić.

Ma Pani jakąś wizję, kiedy na taki powrót będzie czas, kiedy pozycja będzie już na tyle silna, że czasu będzie więcej?

Nie myślę o tym, nie planuję w ten sposób. Staram się robić jak najlepiej to, co robię, czego się uczę. Czasami potrzeba szczęścia, przyciągnięcia odpowiednich ludzi. Spotkanie jednej takiej osoby może otworzyć zupełnie nową drogę, której wcześniej się nie widziało. Więc tu wszystko wyjdzie w praniu. Cele trzeba oczywiście mieć, ale w sensie rozwoju. Czasami nie dostrzegamy, jak daleko już jesteśmy, a wciąż dokładamy nowe. Musi w tym być równowaga. Ja na przykład nie skupiam się na zarabianiu pieniędzy. Są bardzo potrzebne, stanowią dodatek niezbędny do bezpiecznego i komfortowego życia, ale dla mnie kluczowe jest doświadczanie życia. Skoro to się udaje, to świetnie.

W głowie więc pewnie bardziej przyszłe plany podróżnicze, skoro na nowo to odkryliście?

Bardzo bym chciała! Marzy mi się Wietnam, mam nadzieję, że w końcu się uda. W ogóle gorąco polecam wizytę w Azji, bo jak się raz czy dwa tam zajrzy, to zupełnie inaczej widzi się Europę, jest znacznie mniej atrakcyjna. Zupełnie inna rzeczywistość. Szczególnie mogę polecić Singapur, gdzie byłam przelotnie trzy razy i bardzo chciałabym wrócić. Takie wyjazdy uczą i, jak już wspomniałam, pozwalają znacznie bardziej docenić to, co mamy. Oglądanie, jak styka się ze sobą ogromny przepych i przestraszliwa bieda, gdzie ludzie żyją w kontenerach, a obok mkną luksusowe auta – to otwiera oczy na skalę nierówności. A jednak oni tak żyją i często są szczęśliwi.

Mocna, przejmująca obserwacja.

Z natury jestem obserwatorem i lubię wyrazistość, więc to uderza. Tak samo z ludźmi – lubię wyraziste postacie. Nie mam na przykład żadnego konkretnego idola, którym bym się inspirowała. W ogóle, nie lubię kopiowania z zasady, za to lubię obserwować ciekawych ludzi.

No to teraz, skoro padła wyrazistość, muszę dopytać o kolor włosów…

Przez 16 lat nosiłam długie czarne włosy, takie do pasa. Później totalnie mi się odwidziało i mówię: „nie, teraz chcę być blondynką”. Ale taką platynowo-białą blondynką. Więc długo miałam srebrzysty kolor włosów, ale zanim do niego doszłam, to musiałam je skrócić, bo nie było czego zbierać z dawnej długości. I na jakimś etapie trafiłam na stylistkę, która mówi: „Słuchaj, ten blond jest fajny, ale ty zasługujesz na coś bardziej wyrazistego, co bardziej będzie ciebie reprezentowało”. Zaczęła na początku delikatnie wchodzić w róż i fiolet, w których sama nigdy w życiu bym się nie widziała. A teraz sobie nie wyobrażam, żeby było inaczej – tak mi ta stylizacja spasowała. Jest bardzo mocna, wpisała się w mój wizerunek. Osoby z mojego otoczenia łączą to też z barwami firmy. Kto wie, może podświadomie stylistka poszła w tym kierunku? (śmiech)

A tego wyrazistego wizerunku dopełniają dwa koty bez sierści. Skąd się wzięły?

Faktycznie, jestem kocią mamą, mam nawet swoje „bezsierściuchy” wytatuowane. Miałam kiedyś klientkę, która kupiła takiego kota i wpadła z nim do salonu. Zakochałam się! A najlepsze, że miałam straszną alergię na koty, ale skoro się zakochałam, to stanęłam na rzęsach, żeby się odczulić. Nie wierzyłam, że się uda, a jednak się udało. Na Facebooku wyskoczyła mi hodowla, w której moja klientka kupiła swojego, a tam zobaczyłam zdjęcie młodego kotka. Powiedziałam mężowi, że musimy go mieć, bo krzyczy do mnie z tego zdjęcia (śmiech)! Mąż też trochę krzyczał, ale w końcu wywierciłam mu dziurę w brzuchu. Wzięliśmy pierwszego, a po dwóch latach drugiego. Są niesamowicie społeczne, towarzyskie, emocjonalne, absorbujące. Nie da się tego porównać ani z innymi kotami, ani z psami. Obydwoje zakochaliśmy się w nich tak, że teraz nie wyobrażamy sobie, żeby nie było ich w naszym życiu. Jak tylko wracam do domu, zaraz jestem „obłożona kotami”, bo muszą nadrobić czułości po całym dniu. I to jest wspaniałe!

Exit mobile version