Site icon Sukces jest kobietą!

Ewa Piekarska-Dymus: Pomoc humanitarna jest kobietą

Głównym filarem naszych działań jest pomoc mamie, kobiecie w ciąży i dziecku do 5. roku życia. To jedna z najważniejszych osi, od zawsze, od początku, od powstania Stowarzyszenia przyświecał nam cel, żeby skupić się na tych osobach najsłabszych, które tej opieki często nie mają, które są bardzo narażone na różne uwarunkowania środowiskowe, często na przemoc, dyskryminację, brak dostępu do opieki medycznej i edukacji – z Ewą Piekarską-Dymus, prezeską Polskiej Misji Medycznej rozmawiamy o tym, przed jakimi wyzwaniami stają codziennie kobiety zajmujące się pracą w organizacjach pozarządowych, zwłaszcza tych, które niosą pomoc humanitarną daleko od Polski.

Jakie wyzwania stoją przed kobietami bezpośrednio zaangażowanymi w pomoc potrzebującym?

Ewa Piekarska-Dymus, Prezeska Zarządu Polskiej Misji Medycznej: To jednocześnie bardzo trudne i bardzo proste pytanie, ponieważ oczywiście w zależności gdzie się znajdujemy, czy mówimy o działaniach bezpośrednio tutaj z biura, czy kiedy spotykamy się z osobami, które tej pomocy potrzebują, to są zupełnie inne rzeczy. Oczywiście tutaj, w ramach prac administracyjnych, należy bardzo dokładnie się przygotować, przeanalizować jaka pomoc jest potrzebna, czy ona będzie się wpisywać w polityki, plany narodowych programów zdrowia w danych krajach. Czy będzie to wsparcie długofalowe, czy mówimy o pomocy stricte humanitarnej. Ona rządzi się swoimi prawami, musimy działać bardzo szybko.

Na pewno to, co jest trudne w przypadku kobiet zaangażowanych chociażby w działania ratownicze, to jest ta potencjalna możliwość zostawienia na co dzień swojej pracy, bliskich, często też rodzin, dzieci. Znalezienie opieki nad nimi tutaj w kraju, po to, żeby móc wyjechać.

Natomiast wyzwania to na pewno spotkanie z drugim człowiekiem, który mimo, że wygląda inaczej, ma inne przyzwyczajenia, zupełnie w innej kulturze dorastał, to często tak naprawdę jest bardzo podobny do nas. To, co chyba nam pomaga w tej pracy to fakt, że jesteśmy tak mocno wrażliwe, empatyczne, że łatwo nawiązujemy kontakt z innymi kobietami, opowiadając o swoich bolączkach życia codziennego. W ten sposób znajdujemy naprawdę fajne porozumienie i możemy bardziej się otworzyć. Myślę, że też łatwiej nam zebrać informacje od innych kobiet, ponieważ naturalnie wzbudzamy zaufanie, a wielu rzeczy one zwyczajnie nie powiedziałyby mężczyznom.

Z jakimi reakcjami mieszkańców spotykają się pracowniczki humanitarne w krajach, w których wciąż dominują bardzo patriarchalne struktury społeczne?

Mogę powiedzieć, że zależy gdzie. Zdarzało mi się pracować i być osobiście w wielu krajach Afryki Subsaharyjskiej i na Bliskim Wschodzie, Birmie czy Papui Nowej Gwinei i faktycznie, w niektórych miejscach było pewne zdziwienie, że szefem organizacji pozarządowej jest kobieta, bo przecież to są z reguły pozycje, zawody przeznaczone dla mężczyzn, ale byłam witana bardzo serdecznie.

Przypomina mi się taka wyprawa do Irackiego Kurdystanu razem z Gosią (Małgorzata Olasińska-Chart, członek zarządu PMM – przyp. red.), kiedy byłyśmy zapraszane do domów na posiłki wraz z innymi mężczyznami, co było dużym szacunkiem skierowanym do nas. Z reguły nawet ich żony i córki w trakcie takich spotkań raczej nie siadają do wspólnego posiłku.

Ale też zdarzało mi się, że w Birmie czy Mjanmnie jeździłam na takie spotkania bardziej oficjalne razem z kolegą, który był pediatrą, ze względu na to, że on był właśnie mężczyzną, lekarzem i jakoś sobie dzieliliśmy tę rolę. Naprawdę nie było to dla mnie tak bardzo trudne, że ja np. robiłam zdjęcia i przecinałam wstęgę, a on wygłaszał kilka słów podziękowania dla uszanowania lokalnej kultury, żeby nikogo tutaj nie urazić, żeby to wyglądało poprawnie w ich oczach. Było to dla mnie w porządku i do przełknięcia, że tak się podzieliliśmy, mimo, że to ja byłam szefową, ja pełniłam nadzór nad wolontariatem. W ten sposób pokazaliśmy jednak szacunek do lokalnych zwyczajów, uniknęliśmy zażenowania mieszkańców.

W Birmie kobiety nie chodzą same wieczorem zjeść czegoś na kolację, a głównie ludzie stołują się w lokalnych street foodach. W takiej sytuacji zawsze któryś z naszych kolegów, z którym współpracowaliśmy z lokalnej społeczności, też z nami na takie kolacje chodził.

Oczywiście byłam w miejscach, w których byłam ostrzegana, żeby nie patrzeć prosto w oczy mężczyznom, ale to było w czasach „dawno, dawno temu”, kiedy byłam jeszcze wolontariuszką. Obecnie, pracując np. 3 miesiące w Mauretanii i przemieszczając się po Mali, po Senegalu, naprawdę nie miałam takich problemów z tym, że byłam nieprzyjęta tylko dlatego, że nie jestem mężczyzną. Nie obawiałam się, że nie zostanę wysłuchana lub dopuszczona do głosu.

Reakcje mieszkańców są zazwyczaj bardzo pozytywne, zwłaszcza kiedy zyskamy już ich zaufanie i szacunek. Wtedy są zwykle bardzo otwarci i dzielą się z nami spostrzeżeniami i wieloma informacjami. W niektórych miejscach wymaga to czasu, popracowania z ludźmi, wspólnego jedzenia, podróży. To bardzo zbliża ludzi i też pomaga pokazać, że jesteśmy dla siebie ważni i uważnie na siebie patrzymy, zwracamy się do siebie z szacunkiem.

Mam takie wspomnienie. Kilka lat temu w Papui Nowej Gwinei w momencie, w którym przybyliśmy razem z zespołem do miejsca, do którego ludzie się schodzili z różnych wiosek, gdzie przez ponad 48 godzin czekali na badania przesiewowe, drobne zabiegi chirurgiczne, szef tej wioski razem ze swoją rodziną oddał nam swoją chatę na tę noc, żebyśmy mogli tam zanocować, wygodnie się przespać, odświeżyć odpocząć. To był ogromny ukłon w stosunku do nas.

Jak wygląda codzienna pracy kobiety – pracowniczki humanitarnej?

To zależy, czy najpierw jesteśmy tutaj w Polsce i przygotowujemy się do realizacji projektu (sprawdzając, jakie są potrzeby, wyzwania, z kim musimy współpracować etc.). Ja przez lata byłam wolontariuszem i wyjeżdżałam bardzo dużo i mieszkałam czy to z rodziną afrykańską w Kenii, czy na różnych, nie tylko katolickich misjach. Mieszanie kultur zawsze uczyło mnie wrażliwości na potrzeby i komunikację z innym człowiekiem. Teraz zajmuję się przede wszystkim pracą administracyjną. Jest w tym sporo biurokracji, starania się o sfinansowanie – czy z własnych środków, które otrzymujemy od darczyńców, czy też darowizny celowe od firm. Mamy ogrom ludzi, którzy są zaangażowani w to, żeby móc realizować te projekty i dotrzeć do tego człowieka, na końcu. Tego, który jest dla nas najważniejszy i tej pomocy potrzebuje.

Jeżeli jesteśmy w terenie to nadzoruję dany projekt, spotykam się z głównymi zaangażowanymi w jego realizację po jednej i po drugiej stronie. Jadę (a to uwielbiam!) na wizyty monitoringowe, np. z klinikami mobilnymi gdzieś do wioski, gdzie są prowadzone badania przesiewowe, kontrolne, gdzie raz w miesiącu przychodzą pacjenci, np. przewlekle chorzy. Są sprawdzane podstawowe parametry. Uwielbiam ten moment, w którym mogę spotkać się z drugim człowiekiem.

Zdarza nam się też wyjeżdżać z dziennikarzami, z fotoreporterami więc wtedy ten harmonogram wyjazdu jest nastawiony na takie bardziej oficjalne wizyty np. do Jordanii, gdzie są rozmowy z rodzinami uchodźczymi z Syrii, czy też w Kurdystanie, gdzie przebywają osoby wewnętrznie przesiedlone. To też jest dużym bonusem, że możemy usłyszeć historie, których może byśmy w innych okolicznościach nie usłyszały. Są one dla nas bardzo, bardzo osobiste i poruszające.

Dlaczego Polska Misja Medyczna skupia się swoich projektach na pomocy kobietom? Jakiego typu są to działania?

Głównym filarem naszych działań jest pomoc mamie, kobiecie w ciąży i dziecku do 5. roku życia. To jedna z głównych osi naszych głównych działań, od zawsze, od początku, od powstania Stowarzyszenia przyświecał nam cel, żeby skupić się na tych osobach najsłabszych, które tej opieki często nie mają, które są bardzo narażone na różne uwarunkowania środowiskowe, często na przemoc, dyskryminację, brak dostępu do opieki medycznej i edukacji, który wpływa na wiele aspektów opieki zdrowotnej ze względu na nieświadomość.

Dlatego też przeraża nas, że kiedy my żyjemy w bardzo dobrze rokującym, bogatym kraju w świetnej, bezpiecznej dla nas części Europy, to wiemy, że znakomita część kobiet na świecie ma duże problemy z tym, że jest bardzo wysoka śmiertelność okołoporodowa i matek i niemowląt. Często kobiety nie decydują się na to, żeby urodzić dzieci w ośrodkach do tego dedykowanych jest to podyktowane dystansem, kosztami, które trzeba pokryć, żeby dostać się do danego miejsca, żeby zapłacić za podstawowe badania.

Kobietom chcemy pokazać, że o nich nie zapominamy. Jesteśmy w stanie je wesprzeć, jesteśmy z nimi solidarne. Rozumiemy ich problemy, ich troski. Rozumiemy to, jak bardzo chcą dobrze dla swoich dzieci, żeby były zdrowe, szczęśliwe, żeby mogły potem uzyskać wykształcenie, pracę. Żeby mogły być kim chcą, a przecież w części miejsc kobieta nie może decydować o tym, czy będzie dalej się kształcić. Dla nas wsparcie kobiet jest niezwykle ważne. One są z reguły gdzieś z tyłu, pozostawione same sobie.

W Syrii, z uwagi na uwarunkowania kulturowe, w przypadku osób pozbawionych kończyn, po amputacjach, w wyniku bombardowań, to kobiety i dzieci otrzymują protezy jako ostatnie. Dlatego, że kulturowo jest to tak ukształtowane, że to mężczyzna powinien pierwszy dosłownie stanąć na nogi, bo to on utrzymuje rodzinę i musi iść do pracy. Dlatego wewnętrzne programy pomocowe koncentrowane są na nich, a kobiety i dzieci muszą czekać. Dla nas dużym wyzwaniem było właśnie to, żeby pomóc wcześniej także im. Kobietom i dziewczynkom, które bardzo wiele przeszły, doświadczyły ogromnych traum – straty najbliższych. Chcemy przywrócić im nadzieję, że mogą dalej się poruszać, wyjść na zewnątrz, wrócić do szkoły lub pracy. Żeby miały szansę na przyszłość i lepsze życie.

Jakie są największe wyzwania w kwestii pomocy humanitarnej kierowanej do kobiet?

Myślę, że to przede wszystkim kwestia dotarcia do tych kobiet, do tego, żeby się nas nie obawiały. W krajach muzułmańskich takiej pomocy np. w zakresie ginekologiczno-położniczym nie będzie udzielać mężczyzna. Bardzo ważne jest, żeby to kobiety mogły pomóc kobietom. Kobiety w każdej pomocy humanitarnej (np. lekarki, ratowniczki) zostaną dużo cieplej przyjęte i będą miały dostęp do tych kobiet, które potrzebują pomocy. Kobiety bardzo się wspierają wzajemnie i podejmują trudne dla siebie decyzje.

W Jordanii są np. nieformalne obozowiska uchodźców z Syrii i mimo, że teoretycznie są zapewnienia, że kobiety mogłyby wrócić na terytorium Syrii, to one tego nie chcą. Wolą żyć w tych nieformalnych obozowiskach, na pustyni, bez dostępu do wody, gdzie przyjeżdża klinika mobilna w ramach jednego z projektów, w których braliśmy udział i dostarcza im pomoc medyczną np. raz na miesiąc. Wolą żyć w bardzo trudnych warunkach z dziećmi, niż wracać na terytorium swojego kraju. Też w niektórych miejscach nie mają możliwości zdobycia pracy, pomijając wykształcenie, to nie można oficjalnie pracować będąc uchodźcą w niektórych miejscach.

Jak Pani rozpoczęła swoją przygodę z pomocą humanitarną?

To było w czasie studiów, w 2004 roku spotkałam się z ówczesnym prezesem Stowarzyszenia Jarosławem Gucwą i zapytałam, czy w ramach wolnego czasu między zajęciami mogłabym jakoś pomóc. Była to początkowo pomoc administracyjna, po kilku miesiącach otrzymałam propozycję koordynacji projektu w Afganistanie związanego z tworzeniem zalążków ratownictwa medycznego na północy tego kraju i tak się to zaczęło, potoczyło.

Przez 13 lat byłam wolontariuszem, pisałam projekty, koordynowałam, rozliczałam, raportowałam. Brałam udział w wielu misjach, w wielu miejscach na świecie, z czego się bardzo cieszę, że miałam możliwość doświadczenia tego życia w zupełnie innych warunkach i tego bycia z drugim człowiekiem tak faktycznie blisko, bez żadnych czasów online i spotkań zdalnych.

Moje doświadczenia to rozmowy na żywo o różnego typu problemach. Pracowałam w Ugandzie, Zambii, Malawi, Tanzanii, Mauretanii, Kenii, 6 tygodni miałam okazję pracować razem z zespołem w Papui Nowej Gwinei. Wyjeżdżałam wielokrotnie w ramach monitoringu działań do Jordanii, Irackiego Kurdystanu, Turcji. Ta praca dostarcza ogromnych emocji, takich od uczucia, że możemy wszystko, ale też tych negatywnych, takich jak bezradność, bezsilność, wewnętrzna wściekłość, że u nas można by tyle rzeczy już wyleczyć, zauważyć wcześniej, zapobiec, a ludzie umierają z bardzo błahych (z punktu widzenia naszego świata, zabezpieczonego szczepieniami i antybiotykami) chorób, którym można było zapobiec.

Z punktu widzenia pomocy humanitarnej dramatem jest też obserwowanie tego, że wyżej dzieją się np. rozgrywki między ludźmi władającymi państwami, a przede wszystkim cierpią cywile, a wśród nich najbardziej kobiety i dzieci, którym często odcina się drogi ucieczki i nie mają one gdzie skierować swoich kroków. Doświadczają też przemocy często na tle seksualnym, bardzo trudno więc, żeby na co dzień z tym wszystkim obcować. Trudno czasem w krytycznej sytuacji nie dać ponieść się emocjom, np. płacząc. Musimy być nastawieni na działanie, a wrażliwość napędza nas w realizacji celów, zamiast w nich przeszkadzać. Trzeba pamiętać, by mieć jakąś swoją odskocznię, swoje hobby, pasję i sposób odreagowania tych emocji, żeby nie obarczać nimi swoich najbliższych, bo też nie o to chodzi, żeby kogoś innego jeszcze zdołować.

Co jest Pani największą motywacją do pracy?

Myślę, że to się już przewinęło w moich odpowiedziach, bo to jest drugi człowiek. To jest zawsze drugi człowiek i najczęściej, jak myślę o mojej pracy, to myślę o tych kobietach ich dzieciach, które dzięki naszym działaniom np. mają żywienie terapeutyczne (dla bardzo niedożywionych najmłodszych), albo dzięki naszym działaniom mogą otrzymać odpowiednią rehabilitację. Dzięki naszym projektom dotyczącym pomocy żywieniowej, czy szkoleniom na miejscu przez lokalnych naszych partnerów, kobiety z nich korzystające są lepiej dożywione, łatwiej im donosić ciążę, a te dzieci, które się rodzą, są większe. Mają więcej możliwości rozwojowych już na starcie – mają większą odporność, możliwość karmienia piersią.

Motywacją dla mnie jest też widok kobiet, dzieci, które są radosne i beztroskie, takie, jakie powinny być. Cieszę się, że naszymi działaniami przyczyniamy się do tego, że mogą mieć bardziej specjalistyczną pomoc medyczną, szczepienia, dostęp do edukacji, żywności. Pomijając cały trud związany z pracą administracyjną, z pisaniem projektów, szukaniem finansowania, sponsorów, raportowaniem, rozliczaniem, który zajmuje 80 proc czasu naszej pracy, właśnie na drugim końcu, za tymi żmudnymi działaniami stoi drugi człowiek, który niekoniecznie rzuci się nam na szyję i powie dziękuję, ale możemy mu chociaż przez chwilę ulżyć. Sprawić, że na moment zapomni o tym, co go spotkało, zacznie wierzyć w to, że może być inaczej, lepiej.

Myślę, że piękne jest to, jak się czasem słyszy: „Ja bym chciała zostać lekarzem, gdybym miała tylko taką możliwość” i tu widać, że takie ziarenko tej pomocy, tego dobra, zostaje i jest przekazywane dalej. Dobro wraca. Zawsze jak wyjeżdżałam gdzieś pomagać, to myślałam o kwestiach bezpieczeństwa, ale pielęgnowałam w sobie myślenie, że nic złego mi się nie stanie i to chyba też przyciągało do mnie tych dobrych ludzi.

Wszędzie gdzie byłam, spotykałam ludzi, za którymi z czasem wręcz tęsknię. Byli to ludzie, którzy troszczyli się o mnie, o moich współpracowników, dbali o to, żebyśmy czuli się jak w domu, bezpiecznie, żeby nam niczego nie brakowało.

Jak radzi sobie Pani ze zmęczeniem, trudnymi warunkami pracy w terenie?

Zmęczenie zawsze się pojawia, jest to często związane z różnicą czasu, zmianą klimatyczną. Dużo łatwiej przemieszczać się do Afryki niż np. w stronę Ameryki Południowej, gdzie nagle znajdujemy się w klimacie gorącym i wilgotnym i kompletnie nie jesteśmy przygotowani na to, jak ta wilgoć człowieka oblepia natychmiast po wyjściu z klimatyzowanego pomieszczenia. Człowiek nie czuje się komfortowo, a lokalna społeczność jest do tego w pełni przyzwyczajona.

Mimo wszystko to są takie niuanse, to naprawdę nie jest istotne. Wielokrotnie spaliśmy w bardzo prowizorycznych warunkach, z dostępem do zimnej wody, czasem bez prądu, zawsze trzeba mieć przy sobie lampkę czołową. Jesteśmy ludźmi, zdarza się, że ktoś potrzebuje w nocy wstać do toalety, a wychodek jest poza zapleczem misji i trzeba przemóc w sobie strach przed lokalną fauną i florą, poradzić sobie z obawą o to, czy przypadkiem nas coś nie zaatakuje.

To wszystko ma też smak podróży, mamy świadomość, że to nie jest na stałe. My wrócimy do siebie, do swojego komfortu, tego, że nam dach nie przecieka, że nikt nam nie strzela nad głową, że mamy swoje schronienie, bezpieczne miejsce, a osoby, którym pomagamy – nie.

Dobrze, że jesteśmy w stanie znaleźć się w czasie długofalowej pomocy humanitarnej. Dla mnie niezwykłym sukcesem np. w kwestii pomocy Ukrainie, było wsparcie szpitalnych oddziałów neonatologicznych, szkolenia, sprzęt potrzebny do ratowania życia najmłodszych, najmniejszych, często w miejscach podpiwniczonych, porzuconych barakach, gdzie musieli się ukrywać, żeby było bezpiecznie i żeby ratować te najmniejsze życia. W kontekście tego, co dotyka osoby, którym pomagamy – to trudy warunków pracy w terenie nie są wielkie. Są po prostu do zniesienia.

Jakie trzeba mieć predyspozycje, aby z sukcesem odnaleźć się w pracy przy pomocy humanitarnej?

To na pewno wrażliwość, empatia, nastawienie na cel, niechęć do poddawania się, potrzeba bycia skutecznym, elastycznym. Często zdarza nam się, że wysyłamy różnych medyków, z różnymi kwalifikacjami, często bardzo wysokimi, a tu się okazuje, że na miejscu czeka ich praca u podstaw albo, że nie można wykonać tych zabiegów, do których byli przygotowani.

Widziałam wielokrotnie taką przemianę w ludziach jadących do miejsc potrzebujących pomocy z wielkimi ambicjami, a tak naprawdę po przyjeździe uczyli np. lokalny personel rzeczy od podstaw. Trzeba nie raz wychodzić poza swoją dziedzinę specjalizacji, żeby zdobywać inne umiejętności, dzielić się nimi, konsultować się z innymi specjalistami. Przede wszystkim potrzebna jest ciekawość, otwartość, pozbycie się europocentryzmu.

No i jeszcze umiejętność patrzenia na problem czyimiś oczami. My dajemy ludziom, ale oni nam też dają wiele i to wzajemnie rezonuje, to jest coś pięknego.

Czego życzyłaby Pani sobie i innym kobietom pracującym humanitarnie w 2024 roku?

Pewnie jak najmniej pracy, paradoksalnie. Tak to jest z kryzysami, że one się pojawiają w niespodziewanych miejscach i musimy być na nie gotowi. Życzyłabym takiej wytrwałości, życzliwości, otwartości na drugiego człowieka i niesienie pomocy. Żebyśmy były gotowe pomagać wzajemnie sobie, bo w tym jest ogromna siła.

Jeśli chcecie wesprzeć Polską Misję Medyczną, polecamy zajrzeć na stronę: https://pmm.org.pl/chce-pomoc

Exit mobile version