Site icon Sukces jest kobietą!

Australia: Przygoda w Outbacku

Gdy myślimy o Australii, pierwszy obraz, jaki przychodzi nam na myśl to budynek opery w Sydney. Jeśli ktoś jest w Australii tylko na chwilę, mając na przykład przesiadkę na lotnisku w Sydney, jeśli ma czas, by zobaczyć tam tylko jeden obiekt, to zazwyczaj wybiera właśnie Operę, na zdjęciach często pokazywaną razem z drugą wizytówką miasta – sławnym Harbour Bridge.

Z bliska okazuje się, że budynek wcale nie jest biały, a najlepszym sposobem na zwiedzenie jego wnętrza jest po prostu wybranie się na koncert. Jeśli mamy więcej czasu, możemy więc posłuchać muzyki, a także wczuć się atmosferę tego największego miasta Australii, nowoczesnego i tętniącego życiem centrum biznesu, miejscem, w którym robi się najambitniejsze kariery, a równocześnie pełnym luzu i radości życia. I pozostaje wrażenie, że tak właśnie wygląda Australia.

Zboczyć z utartego szlaku

Myślimy i marzymy o niej, a przed oczami pojawiają nam się nowe obrazy – kangury, strusie, papugi, krokodyle, węże, pająki – jak mawiają niektórzy: czyhające na nas potwory… wspaniałe klify przy Great Ocean Road, Melbourne, które uczy nas, że nie wszystkie australijskie duże miasta są takie jak Sydney. Melbourne… Stąd już bliżej na Tasmanię, do zupełnie innego świata. Stąd można też zawrócić na północ, do tego, co znajduje się za naszymi plecami – „out back” czyli do australijskiego interioru, który w niczym nie przypomina Sydney czy Melbourne.

Jeśli – co jest bardzo prawdopodobne – przespaliśmy lot do Sydney i nie widzieliśmy z góry Czerwonego Kontynentu, teraz, lecąc z Melbourne do Alice Springs możemy zobaczyć, skąd ta nazwa: pod nami rozpościera się ziemia w kolorze gorącej czerwieni nakrapiana gdzieniegdzie plamami roślinności, z rzadka poprzecinana niemal idealnie prostymi drogami, które wydają się nie mieć początku i końca. Osad ludzkich prawie nie widać… Gdy przesiądziemy się już do naszych wspaniałych samochodów terenowych, wyposażonych tak, że niestraszne nam australijskie bezdroża, przekonamy się, na czym polega ta nieskończoność dróg. Jedziemy prostą drogą, na horyzoncie widać samotne przydrożne drzewo. Jedziemy kilka minut, a drzewo wydaje się równie dalekie, jak wtedy, gdy je po raz pierwszy zauważyliśmy. Jedziemy, jedziemy, jedziemy… W końcu mijamy to drzewo, a przed nami nadal prosta droga z czerwonym poboczem, wykoszonym z traw, aby chronić kierowców przed zderzeniem z kangurami, które lubią nagle wyskakiwać z zarośli. Tu można spotkać też inne potwory, którym lepiej usunąć się z drogi. Australijski koloryt to miedzy innymi pędzące z dużą prędkością olbrzymie ciężarówki z naczepą i trzema lub czterema przyczepami, tzw. „road trains” czyli pociągi drogowe. O tym, jak jeździ się taką maszyną można długo mówić… I są one fotografowane równie chętnie jak kangury i krokodyle.

Na końcu innego świata…

Outback to świat tak inny od tętniącego życiem i wyluzowanego Sydney czy Melbourne, że aż trudno uwierzyć, że to ten sam kontynent. Gdy skręcimy z asfaltu, na drogę gruntową, poczujemy się jak na planie filmu nie z tej ziemi. Zupełnie nie z tej ziemi, bo można jechać przez pół dnia i nie spotkać żadnego śladu ludzkich osad, a przekraczając granicę dwóch farm, nie pamiętać już, jak dawno na tę farmę wjechaliśmy. Życie na farmie w outbacku jest twarde, trzeba potrafić żyć nie tylko w wymagającym klimacie, wśród przyrody, która może nas zabić, jeśli nie nauczymy się żyć z nią w zgodzie, ale również umieć zaakceptować niesamowite odosobnienie: w osadzie żyje niewiele osób, a do następnej osady jest wiele godzin jazdy.

Szczególny koloryt mają zajazdy przy drodze – stacje benzynowe z knajpkami i miejscami noclegowymi. Każdy ma niepowtarzalny wystrój i własną historię. W jednym stoi pianino, do którego swego czasu przybiegał dziki pies dingo (one zawsze są dzikie i nie dają się oswoić), aby sobie pograć. Czasami przy tym akompaniamencie zdarzało mu się też zaśpiewać. Dingo już nie żyje, ale jego zdjęcie wisi nad pianinem, a po jadalni biegają inne, nie-dzikie psy.

Bawiąc się z jednym z nich usłyszałam, jak ktoś przerażonym głosem mówi do mnie

– Nie ruszaj się! – Domyśliłam się, że łazi po mnie pająk-potwór i pełna obaw spojrzałam na swoje ubranie i nogi, ale w odpowiedzi usłyszałam, że nie chodzi o pająka.
– Nie ruszaj się, obejrzyj się powoli…
– A więc wąż – pomyślałam i jakoś nie poczułam się bardzo przerażona. W kącie stały jakieś żerdzie i narzędzia ogrodnicze, wierzyłam, że gospodarze, którzy krzątali się w kuchni jakby nigdy nic, wiedzą, co zrobić w sytuacji takiego bliskiego spotkania. Przecież żyją… Obejrzałam się, za ławką, na której siedziałam, leżał zwinięty w kłębek wąż. Od razu rozpoznałam, że jest z gipsu, a wszyscy, którzy wiedzieli, że to był żart, wybuchnęli śmiechem. Niewtajemniczonym powoli zaczynały opadać emocje. Gospodyni zaproponowała, że pokaże nam żywe australijskie gady w swoim terrarium. Nasze reakcje były żywo komentowane przez gadające kakadu.
W przydrożnych barach można napotkać wystawy rękodzieła Aborygenów, w niektórych można też spotkać twórców przy pracy.  To nieprawda, że nie można ich fotografować. Jeśli nawiążemy z nimi dobry kontakt, chętnie pozwolą się sfotografować i bynajmniej nie dla zapłaty.

Święta Uluru i kąpiel wśród nenufarów

Temat Aborygenów, ich historii, kultury, aktualnego statusu i ogólnej sytuacji jest bardzo szeroki i złożony, można na ten temat rozmawiać godzinami, szczególnie odwiedzając ich świętą górę Uluru (nie, nie wspinamy się na nią – szanujemy ich święte miejsce), a także widząc mały baraczek „ambasady aborygeńskiej” przed budynkiem parlamentu w Canberze. Uluru jest niesamowita, ma w sobie moc o każdej porze dnia i nocy, w każdym świetle.

Oglądamy ją o wschodzie i o zachodzie słońca z różnych perspektyw. Szczególne efekty świetlne napotykamy, gdy słonecznym przedpołudniem wędrujemy dookoła góry. Wchodzimy w głęboki załom, którego obie ściany odbijając słoneczne światło świecą intensywną czerwienią – jedna światłem padającym bezpośrednio, a druga odbitym od tej przeciwległej. Tu kolor czerwieni jest po prostu nieziemski.

Żegnając Uluru czujemy, jakbyśmy się żegnali nie z miejscem, ale z osobą. Na tym między innymi polega tajemnica tej góry.

Im dalej na północ, tym klimat bardziej wilgotny i coraz więcej zieleni. Mamy dobre samochody i wyśmienitych kierowców, więc możemy docierać w różne trudno dostępne miejsca, poruszać się korytem wyschniętej rzeki, wspinać się po skałach… Czasami jednak musimy zmieniać plany – po wielkich ulewach wiele dróg jest zamkniętych i zupełnie nieprzejezdnych, a tam gdzie mieliśmy zamiar wędrować jest wielkie rozlewisko, w którym można spotkać krokodyle. Krokodyli na szczęście nie ma w gorących źródłach Mataranka, w których można popływać wśród kwitnących nenufarów.

Niezapomnianych wrażeń dostarcza Park Narodowy Kakadu, królestwo różnorodnej fauny i flory. Można tutaj z bliska – ale z bezpiecznego dystansu, jaki zapewnia pokład statku – przyglądać się żyjącym na wolności olbrzymim krokodylom i o wschodzie słońca podziwiać budzące się najprzeróżniejsze ptaki. O tym, że w Parku Kakadu mieszkają różne zwierzęta, również te, których nie widzimy, przekonujemy się, znajdując o poranku w ogrodzie całkiem sporych rozmiarów świeżą wylinkę węża. Bo to jest Australia… a raczej drobny wycinek tej różnorodnej i pięknej krainy.

Wyprawy do Australii to w pewnym sensie wizytówka Adventure Club. W roku 2019 są organizowane dwie, jedna (Zachód i Tasmania) w marcu, druga, zupełnie nietypowa – bo bez Sydney w programie – z dala od utartych szlaków – w sierpniu.

Szczegółowy opis trasy, informacje o kosztach, świadczeniach i sposobie zgłaszania się można znaleźć na: http://www.adventure-club.eu/wyprawy/australia

Tekst: Anita Doroba
Fot. Anita Doroba
Śródtytuły dodane przez Redakcję

Exit mobile version