Site icon Sukces jest kobietą!

Anna Korfanty: Szpilki zamieniam na kalosze

​Nie pasuje do stereotypu rzeczoznawcy, jednak jej opracowania bronią się same. Z mężem dzielą nie tylko trudy działalności, również opiekę nad małym zwierzyńcem i pasję do Forda Mustanga.

Rzeczoznawca to statystycznie znacznie bardziej męski zawód, prawda?

Jest bardziej męski dlatego, że rzeczoznawcy wywodzili głównie się z politechniki, a politechnika to środowisko zdominowane przez facetów. Dawniej rzeczoznawca był bardziej budowlańcem aniżeli finansistą, ekonomistą, jak to ma miejsce teraz. Stąd pewnie ten obraz: dystyngowani panowie dawniej z miarką, a dziś z dalmierzem. Ale to się zmienia. Rzeczoznawców w bazie jest obecnie ok. 8 tysięcy. Ci pierwsi nie są już czynni zawodowo, ale to i tak spore grono. Nie wiem, ile dokładnie jest kobiet, natomiast znam sporo pań. Tylko nie odmienia się tego zawodu za bardzo. Hm, rzeczoznawczyni majątkowa?

O to miałem pytać: czy feminatyw jest w użyciu…

Nie, nie. Przedstawiam się po prostu „rzeczoznawca majątkowy Anna Korfanty”. Tak się utarło. Zresztą, nieraz miałam tak, że klient po mnie wychodził, mijał mnie i szukał tego rzeczoznawcy. Po czym następowało spojrzenie w moją stronę i „yyy… myślałem, że będzie pani mężczyzną” (śmiech). Wiadomo, najlepiej się z klientem zdzwonić wcześniej, ale bywa, że poznajemy się na miejscu i wtedy jest zdziwienie. Zresztą, żeby było trudniej, mąż też jest rzeczoznawcą, więc już w ogóle wszyscy myślą, że tylko on jeździ. (śmiech)

A czy zdarzyło się, żeby klient dał Pani odczuć mniejsze zaufanie z racji płci? W końcu chodzi nie tylko o stereotyp, ale o pieniądze i odpowiedzialność.

Zupełnie szczerze: nie zauważyłam, ale też nie bardzo się tym przejmuję. Wybierając zawód rzeczoznawcy majątkowego pytanie nie brzmi „czy będziesz w sądzie”, tylko „kiedy i kto cię będzie przepytywał z tego, co zrobiłeś”. Z tym trzeba się liczyć, to wkalkulowane w zdanie egzaminu, zresztą dość trudnego i wymagającego czasochłonnych przygotowań. Może czasami zdarza się, że mężczyźni podpytują o techniczne szczegóły. Jakby chcieli wybadać, czy na pewno znam rodzaj ściany czy instalacji, czy wychwycę różnicę między materiałami. Ale nie widzę tu złej woli, raczej ktoś musi sobie poukładać w głowie, że przyszła kobieta, do tego jeszcze w miarę młoda, która nie wygląda na starszego pana z teczką. Kto mnie zna, ten wie, czego się spodziewać. A kto nie zna, bywa zdziwiony, że staje przed nim pogodny człowiek i pyta, czy tu coś nie cieknie, a tam się nie krzywi przez szkody górnicze.

No tak, w końcu Górny Śląsk.

Dokładnie, nieruchomościami zajmujemy się głównie w województwie śląskim, natomiast przedsiębiorstwa, nieruchomości komercyjne, wartości niematerialne i prawne(jak logo, know-how) czy maszyny i urządzenia wyceniamy w całym kraju.

A propos wyceny innych elementów, przeczytałem o wycenie know-how i to brzmi jak wyższa szkoła jazdy. Wycenę budynku łatwo sobie wyobrazić, ale jak się szacować coś tak abstrakcyjnego?

Know-how nie dotkniesz… Co najwyżej w postaci książki ze spisanymi procedurami. To pokazuje, jak zawód ewoluował na przestrzeni lat, ze stricte budowlanego i inżynieryjnego do sfery finansowej. Świat się zmienia, kapitalizm wymusza wycenę różnych zasobów, bo przedsiębiorstwo to nie tylko infrastruktura, ale ludzie, logo, know-how, itd. Umiejętność wyceny składników trzeba wypracować, patrząc przez pryzmat dochodów, jakie można dzięki nim osiągnąć. O ile do nieruchomości są jasne wytyczne, o tyle do wyceny „miękkich” rzeczy są tylko podwaliny wytycznych i potrzeba dodatkowej wiedzy finansowo-ekonomicznej. Żeby wycenić know-how, trzeba je przede wszystkim bardzo dobrze poznać i zrozumieć.

Czy rzeczoznawstwo wymaga w takim razie szczególnych predyspozycji?

Osobiście uważam, że jak się człowiek na coś zaprze, to ogarnie. Pytanie, jak długo zajmie mu dojście do oczekiwanego punktu. I, przede wszystkim, „jeśli robisz coś z pasją, to nie pracujesz”. Więc jeśli ktoś lubi nieruchomości, lubi liczyć, a dodatkowo interesuje się architekturą i budowlanką, to na pewno pójdzie mu szybciej. Natomiast to są lata pracy – nie ma co ukrywać. Ja od małego lubiłam architekturę, czytałam o konstrukcjach, itd. To się przydaje, bo podstawy trzeba mieć. Wiadomo, ściana nośna to nie działowa, a krzywizny nie muszą być błędem projektowym – to są absolutne podstawy. Do tego kosztorysowanie. Trzeba radzić sobie z obmiarami, więc to bardzo multidyscyplinarny zawód.

Czyli czasami szpilki trzeba zamienić na gumowce?

Oczywiście, codziennie! Szpilki są dziś w drodze wyjątku. Oczywiście żartuję, ale kalosze w bagażniku zawsze mam, bo na budowach nie jest wesoło (śmiech). A wracając do sedna w sprawie wiedzy – oczywiście posiłkujemy się specjalistami w ich dziedzinach, zwłaszcza przygotowując wyceny dla sądu czy mierząc się ze złożonym projektem. Zawsze dobrze mieć zaprzyjaźnionego konstruktora czy architekta, który zjadł zęby na temacie. Takiego człowieka można zabrać ze sobą również na wizję lokalną, ponieważ coś, co dla niego byłoby oczywiste, mogłoby mi umknąć.

I nie ma w tym żadnego wstydu, prawda?

Absolutnie nie. Nie należy udawać, że wie się wszystko. Jeśli można skorzystać z czyjejś pomocy, to zdecydowanie warto.

Zwłaszcza kiedy mówimy o ogromnej odpowiedzialności. Wycena cudzego majątku, postępowania sądowe, to musi być ciężar. Stres siedzi w człowieku. Jak sobie z tym radzić?

Zaakceptować i zapomnieć, to moja rada (śmiech). Pamiętam swoje początki. Wyrobiłam pieczątkę, a pierwszą wyceną było mieszkanie w centrum Katowic. Najbardziej popularna nieruchomość: 2 pokoje, 40 metrów. Jest tego na pęczki, a mi ręka się trzęsła, żeby podbić. Zastanawiałam się, kto zapyta o który przecinek, kiedy to do mnie wróci, czy na pewno się nie pomyliłam. Ale wraz z doświadczeniem perspektywa się zmienia. Trochę jak z prawem jazdy – sam egzamin nie czyni z nas dobrych kierowców. Praktyka sprawia, że się doskonalimy. Im więcej się takich operatów szacunkowych zrobi i obroni, tym lepszym się w tym jest. Najprostszy temat: kupujący i sprzedający. Ten pierwszy chce jak najniższej wyceny, ten drugi jak najwyższej. Śmieję się, że dobra wycena jest wtedy, kiedy obydwaj są niezadowoleni po równo.

Ale błędy zdarzają się każdemu…

Pewnie, wracamy do kwestii zdobywania wiedzy praktycznej. Przy dużej liczbie wycen samemu można wychwycić sporo błędów. Po pierwszym miesiącu odkryłam, że robiłam coś na odwrót. Nie miało to wpływu na wynik wyceny, więc szkodliwość żadna, ale gdyby to gdzieś poszło, byłaby podstawa do podważenia moich kompetencji. Dlatego trzeba stres przełknąć i iść dalej.

Wracając do niezadowolonych uczestników wyceny: z nimi też trzeba sobie jakoś poradzić.

Tu nie ma miejsca na techniki negocjacyjne, broni się wiedza. Wiadomo, że kiedy ktoś jest miły, uśmiechnięty i uznaje racje klienta, to jest prościej. Natomiast wchodzą w grę nie tylko pieniądze, również emocje. Niezadowolenie, rozczarowanie albo przeciwnie – euforia, ona też nie jest dobra. Wtedy trzeba sytuację obedrzeć z emocji, przedstawić fakty, wyjaśnić sposób obliczania i pokazać, że faktycznie doszliśmy do kwoty prawidłowo. Budowanie relacji nie jest łatwe, z jednym klientem idzie lepiej, a z innym gorzej. Jednak po wyjaśnieniu sposobu szacowania klient wycisza emocje. Wiadomo, że wycena może być trudna do przyjęcia. Dla człowieka to może być dorobek życia, osiągnięty wielkimi wyrzeczeniami, więc trzeba odpowiednio do tego podejść.

Z „trudnym” klientem łatwiej sobie poradzić niż ze stresem w sądzie?

Sądy to jest szczególny rodzaj stresu, na to chyba nie można się przygotować. Jak powiedział mi kiedyś kolega, zresztą trener: zepnij pośladki, wtedy twój mózg skupia się na mięśniu pośladkowym, bo jest największy objętościowo. Stosują to mówcy motywacyjni (pytałam!) i mi też pomaga. Nie wierzyłam, ale działa! W sądzie trzeba ważyć każde słowo. Wypowiedziane inaczej niż chciałaby druga strona, staje się punktem zaczepnym do drążenia. Odporność trzeba ćwiczyć, a do tego szczególnie trzeba pamiętać, by zachować spokój i cierpliwość.

Mówimy o dużej odpowiedzialności. I choć każde z Was ma swoją działalność, to z mężem wykonujecie ten sam zawód. Wspieracie się?

Pewnie! Bez tego byłoby dużo trudniej. Dla mnie, zresztą dla niego również, to ogromny komfort. Każde z nas robi swoją wycenę zleconą, a druga osoba to sprawdza. Coś pomiędzy autokorektą a nauczycielem na klasówce (śmiech). Sprawdzając wycenę mężowi, stawiam się w butach klienta. On nie musi rozumieć naszego toku myślenia. I wtedy zwracam uwagę, co napisać inaczej. W rewanżu mam to samo z jego strony i takie wsparcie jest nie do przecenienia! Podziwiam rzeczoznawców, którzy pracują sami. Ogromny szacunek dla nich, ja mam dużo łatwiej.

Ale nawet z takimi atutami trzeba jednak markę budować, by klienci wracali. Jak to robicie?

U nas to jest zwyczajnie profesjonalizm. Prosta rzecz: w naszych opracowaniach nie ma błędów. Klient idący z takim opracowaniem wie, że ono obroni się samo. Nasza interwencja jest potrzebna mało kiedy, ewentualnie żeby coś dopowiedzieć. Staramy się tak działać od samego początku, czyli już ponad 8 lat, bo klient nie martwi się o opracowanie, a w razie czego może zadzwonić lub podać nasz numer. Oczywiście, czasami trzeba zrobić korektę lub aneks, bo na przykład klient podał niekompletne dane wsadowe. To żadna ujma, zwyczajnie wprowadzamy zmiany i klient nie musi się tym martwić.

Czyli nie traktujecie takich sytuacji jako porażek?

Nie, absolutnie. W pewnym sensie jest to oczywiście porażka, bo patrząc wstecz zawsze lepiej byłoby wiedzieć wcześniej, upewnić się podwójnie. Ale to też nauka na kolejną wycenę i tak to trzeba traktować. A po tych 8 latach klienci przychodzą do nas głównie z rekomendacji. Wiadomo, strona internetowa czy Facebook są, ale osób podejmujących się wyceny przedsiębiorstw jest wbrew pozorom niewiele. To złożona działka, my się wyspecjalizowaliśmy, a i dobra robota procentuje.

Praca razem ma atuty, ale teraz odwróćmy sytuację: czy nie wchodzi Wam za bardzo do domu?

Ależ oczywiście, że wchodzi! W „covidzie” to już w ogóle weszła, bo nie dało się wyjść (śmiech). Dojrzeliśmy już co prawda do tego, że mamy biuro, ale nie rozdzieliliśmy jeszcze do końca sfery domowej od służbowej. Jedziemy na wakacje, patrzymy na coś i już się zaczyna: kupiłbym, wyceniłbym. Śmieję się, że trochę dojrzewamy w tym wszystkim. Przed ostatnimi wakacjami w samolocie padło: „obiecaj mi: 24 godziny bez fedrowania, bez pracy, bez wycen. Porozmawiajmy o winie, o nas, skupmy się na tu i teraz!” Mamy ten komfort, że pracy nam nie brakuje, więc trzeba się od niej czasami nieco uwolnić.

Teraz będzie ckliwie jak z talk show: praca Was łączy, ale czy Was połączyła?

Nie, połączyły nas już studia! Do tego narty. Ja już wtedy mówiłam, że chcę być rzeczoznawcą, a mój mąż bardziej szedł w stronę finansów. Ale słuchał mnie i wyszło tak, że rok wcześniej zdał egzamin na tego rzeczoznawcę. (śmiech)

Czyli jest w tym „wewnątrzdomowa” konkurencja?

Trochę tak, ale taka, która nakręca pozytywnie! Do wspierania się, do bycia lepszym, do szukania ambitniejszych zadań. Mam taką zasadę: im dziwniejsze, tym fajniejsze. Wycenialiśmy pierwszą w Polsce Fabrykę Lokomotyw czy Euro-Terminal przeładunkowy na Śląsku z unikatową suwnicą. Gdybyśmy nie szukali wyzwań, tego by nie było.

To już zdecydowanie trzeba lubić: z mało kim można porozmawiać o unikatowych suwnicach. Bo co laik na to odpowie?

„No tak, fajnie?” (śmiech) A mi się oczy świecą, kiedy mówię o tej suwnicy. Ostatnio składaliśmy ofertę do wyceny pałacu i już o niej myślę. To jest super o tyle, że licząc wartość odtworzeniową takiego pałacu trzeba sprawdzić, na przykład, czy zaprawa była z jajek, czy już z czegoś lepszego. Smaczki tego rodzaju są genialne.

Ale też nie każda wycena jest tak unikalnym projektem. Było jeszcze coś tak fascynującego?

Dla mnie każda wyceniana firma jest fascynująca. Tak, jak nie ma dwóch takich samych ludzi, tak nie ma dwóch takich samych firm. Możemy mieć dwie podobnej wielkości firmy, na przykład produkujące okna, ale każda z nich ma inny system produkcji, łańcuch dostaw, marketing, itd. To wszystko trzeba sprawdzić.

Ale nie samą pracą człowiek żyje. Skąd pomysł, by w trakcie pandemii kupić motocykl?

Motocykle podobały mi się „od kołyski”, ponieważ mój Dziadek jeździł na junaku i na wszystkim innym, na czym się dało. Aczkolwiek jeździł tylko do momentu, kiedy mieli z Babcią wypadek i się skończyło bo Babcia się mocno zestresowała. A we mnie siedziało i długo było marzeniem o prędkości, wolności. Uznałam: kiedy, jak nie teraz? W kwietniu poszłam na kurs, zdałam, jeżdżę, ale z głową. Na razie tylko w dni bezdeszczowe, a motocykl to jeszcze nie ten wymarzony. Mam na tyle pokory, że uczę się stopniowo, by wypracować dobrą technikę. W aucie jest się relatywnie bezpiecznym, a na motocyklu ma się tylko swoje umiejętności i kask.

Wspomniała Pani o wolności na motocyklu, więc muszę spytać o ideę wolności osobistej. Dlaczego jest dla Pani tak ważna?

Często w kontekście wolności mówi się o wolności finansowej. Tak już się utarło, że żeby być wolnym, trzeba być wolnym finansowo – mieć swoją firmę albo solidną pensję, bez lęku o jutro. A wolność osobista jest jeszcze kawałek wyżej. Swoboda decydowania o tym, co chcesz dzisiaj robić. Nie chodzi oczywiście o lenistwo czy ekstremalne przygody, ale o możliwość podjęcia decyzji. Na przykład, dziś jadę w podróż na motocyklu, dziś powalczę o klienta.

Czy już jest Pani na takim etapie, że wymarzona wolność jest?

I tak, i nie. Z tyłu głowy wciąż mam ambicje na więcej, a żeby to więcej osiągnąć, to znów jest kwestia wyborów: czy faktycznie motocykl, czy jednak praca na rzeczy, które zaprocentują w przyszłości? Jestem zwolenniczką wyznaczania celów. Jak w tym cytacie z „Alicji w krainie czarów”: „Jeżeli nie wiesz, dokąd chcesz iść, nie ma znaczenia, którą drogą pójdziesz…” Bez wyznaczonego celu trudno coś osiągnąć, a z kolei cel bez wyznaczonej daty nie jest celem. Ale też mam już na tyle swobody, że nie biczuję się nieosiągnięciem celu w danym terminie. Kiedyś byłoby to dla mnie nie do pomyślenia.

Czyli perfekcjonizm był?

Ależ oczywiście! I wciąż jest, ale uczę się. Bez sensu marnować energię na rozpamiętywanie. Zdarza się, rzecz jasna, że podświadomość pewne rzeczy znów wpycha do głowy, ale przeszłości się nie zmieni. Można jedynie działać tak, żeby przyszłość była coraz lepsza. Zresztą, w ostatnich latach staram się możliwie doceniać życie tu i teraz. Żeby nie zafiksować się na dalekosiężnych planach do końca i móc docenić to, co się ma wokół siebie. Mamy chociażby dwa koty i psa, którymi trzeba się nacieszyć.

Teraz już muszę dopytać, jak łączycie opiekę nad nimi z pracą?

Koty, wiadomo, są bardziej samoobsługowe. Te nasze są nieco bardziej psie niż kocie, ale potrafią się sobą zająć nawet dłuższy czas, jeśli jest konieczność. Wystarczy im woda, karma i kuweta. Natomiast przyjęcie do domu Portosa wywróciło nam wszystko do góry nogami. W rodzinie psy mieliśmy od dawna, ale zwykle podwórkowe. Natomiast od 12 lat było we mnie marzenie o psie domowym i kiedy już wywierciłam mężowi dziurę w brzuchu, to całkowicie nam zmienił sytuację. Trochę jak z dzieckiem – z jednej strony umie cieszyć się całym sobą, ale z drugiej nie umie powiedzieć, o co mu chodzi. Mąż niby psa nie chciał, a teraz kocha chyba bardziej niż ja. I całe szczęście, bo zniszczenia dokonane w domu są akceptowane (śmiech). Obowiązkami staramy się dzielić, by poświęcić rocznemu psiakowi odpowiednio dużo czasu. Zresztą, po to trochę był pies, żebyśmy wstali od biurek. A że pracę przynosimy często do domu, to łatwiej podzielić obowiązki, żeby zaoferować mu dość czasu.

Marzenie o motocyklu spełnione, to o psie też. A skąd się wziął Ford Mustang?

A dlaczego nie Mustang? Warczy, ryczy, trzeszczy (śmiech)! Jestem fanką Clinta Eastwooda, on jest z czasu pierwszych Mustangów, a Eleanor z 1967 to już moje największe marzenie. Ale żeby takim autem jeździć, trzeba mieć bagażnik pełny części, a strach o tak cenne auto ograniczyłby mi radość z jazdy. Dlatego, kompromisowo, mamy rocznik 2012.

Zgaduję, że to nie z inicjatywy męża?

Akurat on początkowo nie rozumiał, co w tym widzę. Że głośne, że niepraktyczne, że dwuosobowe. Głośny faktycznie jest, ale wygłuszenie wnętrza sprawia, że słychać pomruk i jeśli się to lubi, to jest melodia. On poczuł to dopiero, kiedy zrobił mi prezent urodzinowy. Podjechali Mustangiem wprost z salonu, kupionym przez kolegę. Dostałam kluczyki na godzinę. Wyszło nieco dłużej, ale wracając zaoferowałam oddanie kierownicy mężowi, żeby zobaczył. Jak tylko wysiadł, powiedział „to ja już rozumiem”. Swój samochód znaleźliśmy pod Rzeszowem. Ma ciekawą historię, do tego właściciel robił go pod siebie, a prawie nie używał, więc był w idealnym stanie.

Nawet, kiedy o tym Pani mówi, widać tę radość.

Bo ja blachara jestem (śmiech)! A tak poważnie, posiadanie Mustanga oznacza bycie częścią społeczności i to jest bardzo fajne. Ze względu na czas rzadko jeździmy na zloty, ale jest impreza, której sobie nie odmawiamy, nazywa się Mustang Race. Wybiera się ok. 60 załóg, które robią trasę od punktu A do punktu B. Nie na prędkość, ale z zadaniami na trasie. Pięć dni różnych lokalizacji, imprez, konkurencji – rewelacyjna przygoda! My odpoczywamy od stresu codziennego życia, natomiast Siostra męża i moja Mama mają wtedy wczasy u nas, doglądając psa i kotów.

Exit mobile version