Site icon Sukces jest kobietą!

My, Rodzice: Agresorzy odmawiają nam, ale i sobie, prawa do rozmowy

Jak to jest być rodzicem i mieć świadomość, że dziecko nie jest heteroseksualne? Stowarzyszenie My, Rodzice pokazuje, że są gotowi wspierać dzieci prywatnie i publicznie, zresztą nie tylko swoje.

SJK: Państwo piszecie list do jednego arcybiskupa w sprawie nawoływania do nienawiści przez księży, a tydzień później inny arcybiskup mówi o „tęczowej zarazie”. Jak się czuje rodzic, gdy słyszy o swoim dziecku per „zaraza” z ust wysokiej rangi osoby zaufania społecznego?

Dorota Stobiecka, Stowarzyszenie My, Rodzice: Wszyscy czujemy się fatalnie. Wachlarz emocji jest bardzo szeroki, część z nas od razu szuka możliwości działania, od pisania listów do podejmowania środków prawnych, a część pozostaje w bezruchu, porażona językiem arcybiskupa. Trzeba też pamiętać, że księża mówią w szczególny sposób. W seminariach uczeni są retoryki, mówią cicho, przekonująco, nie oczekują odpowiedzi. A w tym wypadku przekaz był szczególnie jadowity.

Trudno się mierzyć z tymi słowami, podważają one sens naszego rodzicielstwa i wartość naszych dzieci. Czuję się jeszcze bardziej dotknięta, ponieważ te słowa padły z ust intelektualisty, który zna i rozumie wagę i znaczenie języka. Powtarzanie wypowiedzi arcybiskupa tylko utrwala obraźliwe słowa w podświadomości, dlatego nie warto ich cytować. Napisałam prośbę o spotkanie z Przewodniczącym Konferencji Episkopatu Polski, żeby nam wyjaśnił dlaczego członek Episkopatu jawnie dyskryminuje nasze dzieci, ale oba adresy emailowe (w Warszawie i w Poznaniu) są nieaktywne.

A gdyby adresy były aktywne, oczekiwałaby Pani na poważne potraktowanie? Wydaje się, że każda kolejna wypowiedź członków Episkopatu to okopywanie się na swoich pozycjach. Nie widać gotowości na jakąkolwiek rozmowę, podjęcie „rękawicy” czy tym bardziej podanie ręki.

Trochę już tracimy serce do purpurarów. Oczywiście od każdego rozmówcy oczekujemy poważnego traktowania, bo rozmawiamy o drugim człowieku. W przypadku kleru mieliśmy nadzieję, że skoro na co dzień zajmują się ludzką duszą, towarzyszą nam w większości najważniejszych momentów przy narodzinach, ślubach, śmierci, to powinni być bardziej otwarci na rozmowę. Od duchownego oczekujemy dialogu, a nie połajanek.

Ostatni okres wydaje się w ogóle trudny: nie brakuje ataków i na ulicach, i w szerszej przestrzeni publicznej. A Państwo stajecie w roli tarczy. To chyba wymaga odwagi?

Przede wszystkim wymaga zrozumienia, co to znaczy być rodzicem dorosłego lub dojrzewającego dziecka o innej niż heteroseksualna orientacji czy tożsamości płciowej. Rodzice dorosłych ludzi z reguły nie zajmują się ich życiem seksualnym, nikt ich o to nie pyta, nie ocenia. Choć wnuki są skutkiem współżycia płciowego. Mówiąc o partnerze/partnerce naszych dzieci pojawia się – zwerbalizowany lub nie – element seksualny. Jednostronny obraz utrwala się podczas konfrontacji z przeciwnikami. Prymitywne, dość obrzydliwe gesty masturbacyjne ze strony uczestników i uczestniczek towarzyszących nam kontrmanifestacji wyraźnie pokazują, że świat innych orientacji sprowadza się tylko do seksu. Wszystkie te zachowania łączą wyobrażenia lub autopsję wymuszonych relacji seksu i władzy/podległości w więzieniach, nazywania ról językiem kryminału i podkreślania dominacji.

Czujemy się podwójnie wykluczeni, ponieważ agresorzy odmawiają nam, ale także sobie, prawa do jakiejkolwiek rozmowy. Jeśli na wstępie próby dialogu jestem obrażana i upokorzona, bardzo trudno mi znaleźć motywację do pojednania. Takie zachowania straszą także te rodziny, które są jeszcze przed comnig outem. Straszą wykluczeniem społecznym, straszą też agresją fizyczną. Gdyby przeanalizować deklaracje prawicowych grup podczas marszów, co mogą i chcą nam zrobić, to nie wyszlibyśmy z domów. Nie mówię już o hejcie w Internecie.

A przecież jedyne, co robicie, to pokazanie solidarności z własnymi dziećmi.

Grupa rodziców, którzy przyjmują orientację swoich dzieci i dalej funkcjonują w dobrych relacjach rodzinnych, to jest niecałe 50%. Reszta albo nie rozmawia, albo wyrzuca z domu. Prawdziwa odwaga to powiedzieć głośno „jestem matką, ojcem geja/lesbijki i będę z nimi trwać”. Część z nas aktywnie uczestniczy w procesie emancypacyjnym, chodzimy na marsze, występujemy w mediach, ale to jest niewielka praca i odwaga w porównaniu z codziennym przeciwstawianiem się homofobii. Prawdziwą odwagą jest przeciwstawienie się, gdy w pracy ktoś opowiada niewybredne dowcipy o pedałach, a miasto w którym mieszkam liczy do 10  000 mieszkańców. Odwagą jest pójść na procesję w Boże Ciało, gdy wszyscy wiedzą, że córka jest lesbijką.

No właśnie, codzienność bez tęczowych flag i tłumu myślących podobnie ludzi musi być przytłaczająca.

Przeciwstawianie się homofobii w życiu codziennym wywołuje zdziwienie, lekceważenie, zarzuty o brak poczucia humoru – zważywszy, że część z nas przed coming outem też opowiadała takie żarty. Podczas marszów prowadzimy własną akcję „chodź mama, tata przytuli”. Prawie dzieci, młodzi dorośli i całkiem dorośli przychodzą, ściskają się z nami w zastępstwie za swoich rodziców lub z zapewnieniem, że mama kocha i też przytula. Taką mamy misję, żeby pokazać też nasz punkt widzenia i tym samym oddemonizować cierpienia rodziców. Czy to odwaga? Nie, to jest zdrowy rozsądek i odpowiedzialność za innych.

Miała Pani na jakimś etapie wątpliwości dotyczące swojego podejścia do orientacji dziecka?

Każdy coming out jest inny i każdy jest trudny. Ja i mój mąż nie mieliśmy wątpliwości żadnych co do tego, że nasz syn pozostaje naszym synem i jego miejsce jest w naszej rodzinie. Jeśli świat zewnętrzny wystąpiłby przeciwko nam, pozostalibyśmy we troje. Tak się nie stało i mamy wielu sojuszników. Wszystkim rodzicom polecam jednak uzupełnienie wiedzy. Jeśli zawodowo nie zajmujemy się psychologią czy seksuologią, trzeba się douczyć, żeby rozumieć i mieć argumenty w dyskusji. Nasze rodzone dzieci czy też powierzone naszej opiece, wychowywane są w systemie wartości, które my narzucamy i w takiej sytuacji ważne jest, żeby ten system przeanalizować: czy nie jest on fundamentalny, ortodoksyjny lub opresyjny. Bolesne słowa hierarchów paradoksalnie zachęcają do przemyślenia własnego światopoglądu.

Czyli jest też jasna strona – miejsce na refleksję. A najgorszy kłopot?

Wielki problem, który towarzyszy wszystkim rodzicom, to jest obawa o bezpieczeństwo. Taki zwykły strach, czy nie zostaną zelżeni, pobici lub zabici. To jest obecnie jedyny poza słowami oręż tych, którzy wykluczają nas ze wspólnoty. Mówię nas, bo choć znakomita większość rodzin naszych dzieci jest heteroseksualna, to stygmatyzacja dotyczy wszystkich. Ale też powoduje, że tworzymy coraz szerszy krąg sojuszniczy. Jesteśmy rodzicami, nasze dzieci powstały z naszych ciał. Zatem prawdą jest, że rodzimy też dzieci LGBTQIAP. I tak już będzie.

Wspominała Pani o argumentach w dyskusji. W jakim kręgu ta dyskusja idzie najciężej – w dalszej rodzinie, w Internecie, w miejscach publicznych?

Najtrudniej rozmawia się z fundamentalistami. Już sam fakt dopuszczenia nas do rozmowy uważają za akt wielkiego poświęcenia. Właściwie nie musimy mieć z nimi kontaktu, gdyby nie byli w naszych rodzinach lub w najbliższym otoczeniu. Ale dyskusja o przyszłości tego kraju nie powinna się odbywać bez kogokolwiek. Pod warunkiem, że nie biją nas, nie lżą słownie, nie łamią prawa i dobrych obyczajów, gotowi jesteśmy rozmawiać.

Trudna dyskusja jest też z tą częścią społeczeństwa, która przyjmuje „wygodne argumenty” tzn. bezrefleksyjnie powtarza, że nic ich to nie obchodzi, byle się nie obnosić. Jak to rozumieć? Jeśli opowiem o wakacjach syna z partnerem, to się obnoszę i trzeba mnie zbić, wyśmiać, obgadać? Podkreślam, to jest bezrefleksyjne, a w sytuacji wymagającej wyboru – szkodliwe. A Internet? Trzeba korzystać z głową i nie dać się.

Exit mobile version